Puchar Polski w Szosowych Maratonach Rowerowych 2024 | Puchar Polski Maratończyków w Jeździe Indywidualnej na Czas 2024 | Puchar Polski w Maratonie GRAVEL 2024

Rewal
20-21.04.2024

Gryfice
25-26.05.2024

Radowo Małe
22-23.06.2024

Płoty
20-21.07.2024

Choszczno
08.09.2024

Pniewy
21-22.09.2024
IX Kolarska Pielgrzymka do Częstochowy
9 lipca 2009
Wyniki PP po Istebnej
13 lipca 2009
IX Kolarska Pielgrzymka do Częstochowy
9 lipca 2009
Wyniki PP po Istebnej
13 lipca 2009

Alpy włoskie na dwóch kółkach

W oczekiwaniu na wyniki z Pętli Beskidzkiej zapraszamy do lektury pasjonującej relacji z rowerowej wyprawy we włoskie Alpy.

Tego nie da się do końca opowiedzieć prostymi słowami. To trzeba zobaczyć na własne oczy i własnymi siłami pokonać włoskie wzniesienia w Alpach. Tylko tam można pełnoprawnie stwierdzić, że jeździło się w górach!

Wstęp
Lombardia to wymarzony region dla miłośników kolarstwa. Trasy obfitujące w przepiękne widoki, urozmaicony teren, możliwość sterowania treningiem wedle dowolnych upodobań. Nie ma się co dziwić, że jest tam prawie 700 (!) klubów kolarskich. Nie ma się też co dziwić, że tam wychowują się przyszli mistrzowie. W tym roku udało nam się odwiedzić Lombardię mając na celowniku przede wszystkim alpejskie przełęcze z sławnym Passo dello Stelvioi na czele. Poniżej relacja dzień po dniu z górskich zmagań pisana na bieżąco (dostępna też tu) uzupełniona o zdjęcia z wyprawy, a na koniec jeszcze parę uwag pisanych na chłodno.

Dzień pierwszy (6 czerwca)
Jako, że czekała nas długa droga naszą wyprawę zaczynamy już w piątek wieczór. Podróż mija całkiem sprawnie i bez żadnych przykrych niespodzianek. Na koniec fundujemy sobie zwiedzanie Stelvio z okien samochodu… Bez dwóch zdań, trzeba było mieć nieprzeciętną wyobraźnię, żeby zbudować taką drogę – jest ona po prostu niesamowita. Wielokrotnie trzeba wrzucać „jedynkę”, żeby pokonywać kolejne serpentyny. Dodatkowo, akurat na nasz przyjazd pogoda trochę kaprysi, więc podróżuje się właściwie w chmurach. Miejscami wiatr popycha spływającą wodę po górę! A na szczycie jeszcze sporo śniegu.

Ta przełęcz to na pewno punkt obowiązkowy wyjazdu. Bormio to urokliwa miejscowość, wąskie, strome, brukowane, boczne uliczki nadają jej bardzo specyficznego charakteru. Teraz już tylko czekamy na włoskie słońce.

Dzień drugi (7 czerwca)
Pada… Wszystko w chmurach, może i dało by się jechać, bo znowu nie leje, ale nie byłoby to na pewno przyjemne. Czekamy, aż coś się zmieni. Spacer po Bormio celem odszukania jakiegoś darmowego hot spota niestety nie zakończył się sukcesem, trzeba będzie zabulić za dostęp do sieci… Nie ma to jak nowoczesna Europa.

Ha, i wyszło słońce, także dzisiaj zrobiliśmy dwie przejażdżki. Najpierw, jeszcze trochę po mokrej drodze, zaatakowaliśmy podjazd na przełęcz Gavia. Jechało się bardzo fajnie, ale od 2300 m n.p.m. na drodze pojawił się śnieg! Dało się jechać, więc będąc już w sumie blisko szczytu postanowiliśmy jechać dalej. Okazało się, że pomysł nie był najmądrzejszy. Gdy do szczytu zostało jeszcze około 4 kilometry łagodnego trawersu, będąc ponad 2500 m n.p.m. napotkaliśmy jadący z góry pług śnieżny… Zrobił się mały zator, motocykliści wkopywali się w śnieg, a droga po przejechaniu pługu nie specjalnie nadawała się do dalszej jazdy szosówką, bo o ile wcześniej były „elegancko” wyżłobione ślady od kół to dalej całą drogę pokrywała lekko rozbabrana, cienka warstwa śniegu. Nie było sensu dalej się pchać… i tak zjazd w dół był lekkim hardcorem.

Po obiedzie niebo całkiem się przetarło, więc wybraliśmy się na jeden z najbliższych podjazdów o tajemniczej nazwie Bormio 2000. Jest to podjazd pod stację narciarską znajdującą się prawie na 2000 m n.p.m.. Podsumowując, dzień jak najbardziej udany. Około 90 km i 2,5 km przewyższeń. Trzymamy kciuki za słońce.

Dzień trzeci (8 czerwca)
Niestety rano znów pogoda pod psem. Zdecydowaliśmy się podjechać autem do Livigno, gdzie jest strefa bezcłowa. Po drodze zaliczyliśmy przełęcz Foscagno, na która na pewno wybierzemy się jeszcze normalnie, czyli rowerem. Samo Livigno to nic specjalnego, opłacało się na pewno zatankować, bo paliwo tańsze niż w Polsce. Przy wyjeździe celnik szwajcarski przywitał nas po polsku – „Dzień dobry”, apotem zapytał „Wie vielen Flaschen?”… I tak spoko, bo mieliśmy tylko dwa wina, a gorzej by było gdyby pytał o dokumenty, gdyż akurat wszystkie zostawiłem w hotelu Na koniec jeszcze przejazd przez drogę otoczoną ścianami ze śniegu i z powrotem pojechaliśmy przez Tirano, skąd do Bormio jedzie się prawie cały czas tunelami.

Na miejscu powitało nas słoneczko, więc po szybkim obiadku wybraliśmy się na krótką przejażdżkę. Najpierw na około 1700 m n.p.m. do stacji narciarskiej Forte di Oga, a potem ponownie na Bormio 2000. W sumie trochę ponad 40 km i prawie 1400 m przewyższeń.

Dzień czwarty (9 czerwca)
Kolejny dzień rozpoczyna się on standardowego, jak dotąd, scenariusza. Zachmurzone niebo i lekka mżawka… Standardowo, więc około południa powinna się zrobić pogoda. Do południa zatem wybraliśmy się na pieszą wędrówkę, zobaczyć okoliczne atrakcje. Stromym zboczem szybko wdrapaliśmy się ponad 300 metrów nad Bormio, gdzie rozpościerała się ładna panorama na miasto i okoliczne szczyty.

Dzisiaj przejaśniło się tylko na chwilę, więc nawet droga nie zdążyła specjalnie wyschnąć… Także mieliśmy dzień zbierania sił i ładowania akumulatorów na przyszłość. Po południu wybraliśmy się autem obejrzeć pobliskie jeziorka… no, tak mi się wydawało, że to będą jeziorka. Po pierwsze, rewelacyjny podjazd na Torri di Fraele na 1937 m n.p.m. pod dwie bliźniacze wieże wyglądające na dawne strażnice. Po drugie, robiąca wrażenie zapora na takiej wysokości i ogromne zalewisko. Postanowiliśmy wrócić jeszcze w to miejsce, gdy tylko pogoda będzie bardziej sprzyjająca.

Dzień piąty (10 czerwca)
Wczorajsza, wieczorna tęcza chyba była zwiastunem idącej poprawy pogody. Po nocnej ulewie, już rano nieśmiało zaczyna wyglądać słońce. Plan na dzisiaj Mortirolo.

Plan na dzisiaj wykonany… i już chyba tego nie będziemy powtarzać. Jak wyjechaliśmy na Mortirolo to tak naprawdę można było już wracać, mięśnie bolały jak nigdy. Podjazd jest bardzo ciężki, po początkowych trzech kilometrach, gdzie, w porównaniu z resztą tylko miejscami jest sztywno, przychodzi sześć kilometrów, na których średnia nachylenie na pięciuset metrach waha się od niespełna 11 do ponad 14%! Nie da się jechać w zbyt wysokim rytmie, bo szybko zaczyna brakować oddechu, jedyne wyjście to wolne, siłowe wtaczanie się na kolejne serpentyny. Potem się trochę „wypłaszcza” i ostatnie trzy kilometry straszą średnim 8-9% nachyleniem, ale naprawdę czuć różnicę w porównaniu z przebytą wcześniej drogą. Średnia prędkość na ponad 12 km wyszła nam trochę ponad 11 km/h… Miejscami jechało się 9 km/h… Męczarnie trochę wynagradza przecudny zjazd w kierunku Edolo.

Powrót zaplanowaliśmy przez Passo Gavia, pokonując ten podjazd tak jak najczęściej pojawia się on na Giro od strony Ponte di Legno. Na prawie 17,5 kilometrach jest do pokonania prawie 1400 metrów w górę. Kolejny raz przekonaliśmy się o fantazji Włochów. Droga szybko zwęża się na szerokość jednego samochodu i wiedzie ostro w górę. Niedaleko od szczytu przejeżdża się jeszcze przez dość ciemny tunel, w którym jedzie się cały czas pod górę, a nachylenie nie spada poniżej 10%. Na samej przełęczy, 2652 m n.p.m., leży jeszcze sporo śniegu, miejscami jedzie się między dwu metrowymi ścianami śniegu. Na koniec znany już nam zjazd do Bormio. Po przejechaniu odcinka jeżącego się od ostrych serpentyn, które wymagają praktycznie hamowania do zera, jest kilkukilometrowy fragment niespecjalnie krętej drogi, na której można się puścić spokojnie w dół. Dzisiaj pomimo mocno hamującego wiatru wznoszącego się od doliny na tym zjeździe było 80 km/h…

Dzisiejsza jazda to prawie 120 km i blisko 3300 metrów przewyższeń. Czuć to w nogach… Wieczorem jeszcze rozjażdżka masująca zmaltretowane kończyny.

Dzień szósty (11 czerwca)
Dzisiaj rano wybraliśmy się na Stelvio. Miała to być lżejsza przejażdżka po wczorajszych trudnościach. Nogi ciężkie, więc lekko na pewno nie było. Czułem, że miejscami przydałoby się lżejsze przełożenie. Sam podjazd na Passo dello Stelvio od strony Bormio to 21,5 km i ponad 1,5 km pionowo w górę, nie ma co prawda jakiś bardzo ciężkich fragmentów, ale jest sporo, dość długich odcinków, gdzie nachylenie waha się między 9 a 11%. W połowie jest lekkie wypłaszczenie, gdzie po 3% trawersie jedzie się nawet ponad 20 km/h. Po drodze mija się jeszcze całą serię tuneli i galeryjek, w których często płynie sobie woda, a na końcu jednego tunelu jest darmowy prysznic w postaci górskiej wody. Wrażenie robi to, że cały podjazd od Bormio ma 40 (!) numerowanych serpentyn, a to i tak trochę mniej niż od drugiej strony… No mam też nowy rekord, jeśli chodzi o wysokość n.p.m. zdobywaną na rowerze. Stelvio leży na 2760 m n.p.m.. Jeszcze słowo o tym, co specjalnie mi się nie podobało. Co chwila mija się lub jest się wyprzedzanym przez motocyklistów, których akurat w okolicy Stelvio pojawiają się niezliczone ilości.

Po południu, z serii „climb by Dacia”, wybraliśmy się w miejsce zwane Eita. Bajkowe widoki, czarujące krajobrazy, wąskie, alpejskie drogi to w wielkim skrócie podsumowanie kolejnej wycieczki.

Dzień siódmy (12 czerwca)
Dzisiaj plan był, żeby wjechać na Stelvio od strony Parto po uprzednim przejechaniu przez Livigno. Plan się trochę musiał zweryfikować, bo okazało się, że z Livigno pod przełęcz Ofenpass prowadzi tunel z autostradą i wjazd rowerem jest zakazany. Dlatego też z Livigno musieliśmy zawrócić i wybrać jakąś alternatywną traskę.

Zgodnie z planem zaczęliśmy od Passo del Foscagno, na którą wjeżdżaliśmy w towarzystwie zawodników z ISD. Akurat niektórzy jechali dość spacerowym tempem, więc bez problemu można było dotrzymać im kroku. Z 2291 m n.p.m. na Foscagno, „hopka” i meldujemy się na kolejnej przełęczy Passo Eira na 2208 m n.p.m.. Stamtąd już zjazd do Livigno i jak zakładaliśmy ruszyliśmy w kierunku Ofenpass. Do granicy szwajcarskiej jest 9 km, z czego tak na oko 7 przebywa się w galeryjkach jadąc wzdłuż lazurowego zalewu. Jak wspomniałem spod granicy musieliśmy zrobić tył zwrot… Postanowiliśmy wrócić tą samą drogą i na koniec podjechać sobie na Torri di Fraele, gdzie wcześniej byliśmy autem. I tak ponownie pokonaliśmy Passo Eira i Passo del Foscagno i wjechaliśmy pod odwiedzane już dwie wieże. Spodziewałem się, że będzie tam trochę łatwiej, ale podjazd dość żmudny, który przypomniał mi zeszłoroczne Mount Venotux. Gorąco, zapach iglaków, biały pył na drodze. Wjazd na przełęcze Foscagno i Eira był dość przyjemny. Jako, że jest to droga tranzytowa to nachylenie umożliwia przejazd ciężkim tirom. Cała trasa to ponad 120 km i 2650 m przewyższenia. Wjazd na Stelvio od strony Prato pozostało przełożyć nam na dzień jutrzejszy.

Dzień ósmy (13 czerwca)
Przy pięknej pogodzie dzisiaj wybraliśmy się zobaczyć jedną z najpiękniejszych górskich dróg na Ziemi. Żeby dostać się do Prato, skąd zaczyna się najbardziej znany podjazd na Stelvio, trzeba było najpierw praktycznie wdrapać się na Stelvio od strony Bormio. Na około 3 kilometry przed przełęczą odbiwszy w lewo po kilkuset metrach dociera się do „przejściowej” przełęczy o nazwie Umbrail na wysokości 2503 m n.p.m.. Jest to też granica szwajcarsko-włoska. Z Umbrail zjeżdżamy w kierunku przejścia granicznego w Munster pokonując po drodze kilka kilometrów prawie że szutrowej drogi. Następnie szybki zjazd do Prato i zaczyna się podjazd. Na 25 km mamy do pokonania blisko 2 km w pionie. Podczas gdy od strony Bormio, jak już wspominałem, jest 40 numerowanych serpentyn, to od strony Prato ostemplowanych zakrętów jest 48 (!). Z początku zaczyna się dość łagodnie, ale środkowa sekcja jest naprawdę trudna. Długimi fragmentami góra ostro trzyma, a trudności są potęgowane przez przeciwny wiatr, który na połowie z przejazdów między serpentynami jest dodatkowym przeciwnikiem. Widok z góry na pewno wynagradza nawarstwiające się zmęczenie. Kręta, wijąca się daleko droga robi nie lada wrażenie. Dzisiaj na stu kilometrowej trasie ponad 3100 m w pionie…

Dzień dziewiąty (14 czerwca)
Dzisiaj zaplanowaliśmy dzień przerwy w bardzo intensywnym jeżdżeniu, a że tuż obok nas wystartował Tour de Suisse wybraliśmy się do Davos, żeby zobaczyć etap, który zaczynał i kończył się w tym, znanym z finansowych szczytów, mieście. W porównaniu z Tour de France, który miałem okazję oglądać z bliska rok temu, szwajcarska impreza ma na pewno mniejszy rozmach. Za to można było bez problemu przespacerować się po parkingu wśród autobusów wszystkich grup, pooglądać sprzęt, porobić zdjęcia, a potem jeszcze spokojnie znaleźć dobre miejsce do oglądania finiszu. Ogólnie bardzo udana wycieczka z mnóstwem zdjęć. Między przyglądaniem się zawodnikom na starcie i mecie imprezy zaliczyłem szybko wjazd na przełęcz Fluelapass na 2383 m n.p.m.. Bardzo fajny, niestromy podjazd, na którego szczycie miałem średnią prawie 20 km/h.

Dzień dziesiąty (15 czerwca)
Niebo lekko za chmurkami a plan na dziś to najprawdopodobniej najdłuższy etap naszych wakacji. Jakby liczyć wszystkie przełęcze to powinno nam wyjść ich dzisiaj chyba sześć. Nie powinno za to być stromo, więc chyba damy radę…

No i królewski za nami. Ponad 180 km i 4300 m przewyższenia. Zaczęliśmy od Mortirolo. Po drodze trzeba było jeszcze przeskoczyć hopkę, jak na alpejskie warunki, w miejscowości Le Prese. Moritrolo podjeżdżaliśmy od łatwiejszej strony niż zeszłym razem, tzn. od Grosio. Ponad 1200 m przewyższenia na niespełna 15 km, po interwałowym podjeździe. Nie za długie, strome fragmenty (ok. 16%), które można pokonać w wysokim rytmie są przeplatane wypłaszczeniami, na których można złapać oddech na następną ściankę. Następnie zjechaliśmy do Edolo i rozpoczęliśmy monotonny podjazd pod miejscowość Aprica. Akurat podjechać się opłacało, bo zjazd do Tirano mega. Trochę sobie też w tamtych okolicach nadłożyliśmy drogi, ale cóż… Z Tirano, które leży ok. 450 m n.p.m., po przekroczeniu granicy szwajcarskiej podążyliśmy w kierunku Passo del Bernina, które jest już ponad 2300 m n.p.m.. Z wyjątkiem okolic jeziora w Poschiavo, jedzie się cały czas równo do góry przy 6-9% nachyleniu. 4 km przed przełęczą Bernina wracamy z powrotem na włoską ziemię i po króciutkim zjeździe mamy przed sobą 4 trudne kilometry na przełęcz Forcola, na 2315 m n.p.m.. Potem już zjazd do Livigno, gdzie zaopatrujemy się na ostatnie trudności trasy. Dalej znane nam już podjazdy na przełęcze Eita i Foscagno i finalny zjazd do Bormio… W sumie, więc przełęczy dzisiaj przebyliśmy 6 i pół, bo na ostatnich kilometrach Breninapass nasza droga prowadziła do Włoch.

Dzień jedenasty (16 czerwca)
Dzisiaj w ramach luźniejszego dnia wybraliśmy się nad jezioro Como. Tam zrobiliśmy krótką pętelkę do kultowego miejsca kolarzy jakim jest Passo del Ghisallo, gdzie znajduję się kapliczka Madonna del Ghisallo i muzeum kolarstwa. Widać, że szczególnie dla Włochów jest to ważne miejsce. Zarówno w kapliczce, jak i w muzeum można podziwiać szereg pamiątek po dawnych i współczesnych mistrzach, od koszulek mistrzów świata począwszy, przez filmy i relacje z wyścigów, do zwycięskich rowerów. Położenie przełęczy też bardzo urokliwe z pięknym widokiem na rozległe jezioro Como i Alpy. Przejażdżka krótka, ale w miarę treściwa, bo na niespełna 40 km 750 m przewyższenia.

Dzień dwunasty (17 czerwca)
Dzisiaj planujemy zrealizować zamysł trasy z piątku. Przejeżdżając już kilka razy przez Livigno znaleźliśmy informację o busie przewożącym rowerzystów przez tunel, który ostatnio okazał się przeszkodą uniemożliwiającą przedostanie się z Livigno do Prato. Tym razem powinno zatem się udać, a z nowych zdobyczy górskich powinniśmy dopisać Ofenpass.

Madonna del Ghisallo chyba nam błogosławi. Dzisiaj jechało się nadspodziewanie dobrze. Początek pod Foscagno spokojny, bez żadnych problemów przy rześkim i chłodnym powietrzu. Potem szybki zjazd z wiatrem do Livigno, przejazd przez szereg galeryjek na granicę szwajcarską i oczekiwanie na wyjazd busa. Po przetransportowaniu przez tunel zaczynamy dość krótki i trochę dziwny podjazd na Ofenpass vel Pass dal Fuorn na 2149 m n.p.m.. Dziwny, bo miejscami wydaje się, że jest z górki i nawet z blata się pokonuje sporą część podjazdu. Z Ofenpass do granicy włoskiej wiedzie super zjazd po idealnym asfalcie, gdyby nie wstrzymujący wiatr można by się tam na pewno ostro rozpędzić. Do Prato drogę utrudniał nam silnie targający wiatr, ale jakoś dotarliśmy do podnóża podjazdu na Stelvio. Tak jak poprzednim razem zatrzymaliśmy się na krótko w miejscowości Gomagoi, skąd tak naprawdę zaczyna się właściwy podjazd na Stelvio, tzn. zaraz za Gomagoi zaczyna się odliczanie od 48… Wcześniej to takie typowe, monotonne „false flat” wzdłuż rzeki. Dobra dyspozycja dnia pozwoliła na pokonanie podjazdu w lepszym tempie niż poprzednim razem, bez konieczności siłowej jazdy po najbardziej stromych odcinkach. Zaskoczeniem była niewielka ilość ludzi wzdłuż całej trasy, zarówno motocyklistów, jak i kolarzy. Dane z dzisiejszego dnia to trochę ponad 140 km i prawie 3600 m przewyższeń.

Może to nieładnie, ale małym powodem do żartów dla nas stała się grupa Niemców, którzy zamieszkali w tym samym pensjonacie w tym tygodniu. Z początku zachowywali się głośno i żywiołowo, ale wystarczyły dwa dni zmagań z górami i już jest dużo ciszej. Wygląda na to, że przyjechali tu nie zdając sobie w ogóle sprawy, co ich czeka… „Ordnung must sein”, więc chłopaki mają z góry zaplanowany cały pobyt, wszystkie trasy, dni odpoczynku, itd. Dzisiaj już się porządek trochę posypał, bo po wczorajszym, królewskim dla nich, wjeździe na Stelvio dzisiaj nie byli w stanie się nigdzie wybrać. Wczoraj zaplanowane sto kilometrów jechali dobrze ponad 10 godzin… To taka przestroga dla wszystkich i przypomnienie, że góry przede wszystkim wymagają respektu.

Dzień trzynasty (18 czerwca)
Tomek chciał dzisiaj odpocząć psychicznie od roweru i zrobić parę sesji fotograficznych, więc ja wybrałem się w samotną wyprawę po alpejskich przełęczach. Zacząłem od Passo di Gavia od strony Bormio oczywiście. Tym razem przygody ze śniegiem nie stwarzały zagrożenia, gdyż świeciło piękne słońce. Podjazd poszedł w miarę lekko, choć parę stromizn wymagało zwiększonego wysiłku. Po szybkim minięciu przełęczy, znajdującej się na małym płaskowyżu, ostrożny zjazd krętą, wąską i stromą drogą w kierunku Ponte di Legno z przejazdem przez tunel w totalnych ciemnościach… Chcąc zaliczyć jakąś nową atrakcję z Ponte di Legno skierowałem się dalej na wschód, na najbliższą przełęcz o nazwie Passo del Tonale na 1883 m n.p.m.. Około 10 km podjazdu tranzytową, a więc nie za bardzo stromą drogą w prażącym słońcu. A Tonale to stacja narciarska, nawet jeszcze dziś można było oglądać ludzie w strojach narciarskich zmierzających na gondolkę wywożącą fanów białego szaleństwa na tyle wysoko, że poszusować się jeszcze da. Zapuszczać się dalej na wschód to byłaby już przesada, więc z Tonale pojechałem z powrotem w kierunku Ponte di Legno i dalej, aż do Monno, cały czas w dół przy przeciwnym wietrze. Z Monno zacząłem wspinaczkę na Mortirolo, znaną mi z wcześniejszych zjazdów drogą. Jak to z Mortirolo nie ma lekko, wyjazd z Monno i końcówka podjazdu wymagają włożenia naprawdę bardzo dużo siły. Z przełęczy ostry i niebezpieczny zjazd w kierunku Grosio – ręce bolały od hamowania… Z Grosio już nie daleko do Bormio, ale czekała jeszcze jedna trudność. O ile, jadąc z Bormio przełęcz Le Prese jest łagodnym podjazdem to od strony Grosio jest mocno sztywno, szczególnie na fragmencie, gdzie wyznaczono objazd robót drogowych dla pieszych i rowerzystów. Wysokość jaką normalnie nabiera się pokonując dwie długie serpentyny została zastąpiona jedną, ostrą, 18% ścianką. Także dzisiaj na 130 km ponad 3,5 km w pionie, stuknął też 1000 km przejechanych w Alpach.

Dzień czternasty (19 czerwca)
Ostatni pełny dzień pobytu zaplanowaliśmy przeznaczyć na wycieczkę do szwajcarskiego St. Moritz. Tam, w okolicy jest kilka fajnych przełęczy, więc jeśli pogoda się nie zepsuje będzie można którąś zaliczyć. A poza tym trzeba do końca wykorzystać strefę bezcłową w Livigno…

Zgodnie z planem odwiedziliśmy St. Moritz. Na miejscu, jak przepowiadano, przelotny deszcz, więc dodatkowych przełęczy nie zaliczaliśmy. Za to przespacerowaliśmy się ładnie utrzymanego wokół jeziora i po centrum miasta, gdzie sklepy ma wiele najdroższych marek na świecie. Niestety nie chodziły jeszcze kolejki na najwyższe z pobliskich szczytów, więc tą atrakcję musieliśmy sobie podarować. Ale ogólnie zgodziliśmy się, że Bormio w porównaniu ze znanymi szwajcarskimi miejscowościami, które mieliśmy okazję zobaczyć jest dużo ładniejsze, tu czuć, że to miejsce ma historię, że nie powstało po prostu przez obudowanie zespołu wyciągów wielkimi hotelami i ułożenie kostki w centrum…

A po południu jeszcze siedliśmy na chwilę na rower i pojeździliśmy chwilę po okolicy zdążając idealnie przed naciągającym deszczem. Nawet nie jadąc daleko jest gdzie podjeżdżać, bo przejechawszy troszkę ponad 20 km wspięliśmy się prawie o pół kilometra w górę. Niestety, teraz czas pomyśleć o pakowaniu…

Dzień piętnasty (20 czerwca)
Jeszcze wczesna pobudka przed 6 i szybki wyjazd Foscagno. Na górze tylko 5 stopni, ale jechało się całkiem fajnie. Potem szybki zjazd na śniadanie i kończenie pakowania. Zbieramy się do wyjazdu. Jeszcze dziś będziemy z powrotem w Polsce.

Podsumowanie
Na koniec parę statystyk na podsumowanie. W sumie 1164 km i około 30 km w pionie. Z rzeczy łatwo policzalnych, we dwójkę zjedliśmy 4,5 kg makaronów, 1 kg ryżu, wypiliśmy 20 litrów mleka, 24 litry soków, zużyliśmy 25 litrów wody do przygotowania napojów do jazdy.

A z ciekawostek. Za naszego pobytu na oko 30% podjazdu na Foscagno (ok. 6-7 km) wzbogaciło się o nowy asfalt. Na podjeździe na Stelvio często można było spotkać służby porządkowe, albo usuwające odłamki skalne i kamienie, albo wręcz szczotkujące asfalt!

Zdjęcia zamieszczone w galerii są autorstwa Tomka i mojego. Cykane zarówno podczas jazdy rowerem, autem (głównie przeze mnie), jak i starannie przygotowane i wypielęgnowane (to Tomka). Profile pochodzą z www.climbbybike.com.

No i wreszcie, polecam każdemu! Wrażenie są niezapomniane.

Saint

Źródło i profile opisywanych podjazdów: Bikeholicy – Krakowskie Stowarzyszenie Sportowe.

Zobacz również galerię zdjęć z wyprawy Krzysztofa i Tomasza.

Facebook