Puchar Polski w Szosowych Maratonach Rowerowych 2024 | Puchar Polski Maratończyków w Jeździe Indywidualnej na Czas 2024 | Puchar Polski w Maratonie GRAVEL 2024

Rewal
20-21.04.2024

Gryfice
25-26.05.2024

Radowo Małe
22-23.06.2024

Płoty
20-21.07.2024

Choszczno
08.09.2024

Pniewy
21-22.09.2024
Grupy startowe w Gorzowie Wielkopolskim
27 czerwca 2011
Deszczowy Gorzów Wielkopolski, czyli mega relacja z mini
4 lipca 2011
Grupy startowe w Gorzowie Wielkopolskim
27 czerwca 2011
Deszczowy Gorzów Wielkopolski, czyli mega relacja z mini
4 lipca 2011

Czasowiec z aparatem

Z Andrzejem Janczarskim, lepiej znanym jako czasowiec, tym samym, który na naszych maratonach śmiga z kamerką i wszystko „kręci”, o jego pasji do filmowania kolarzy i jazdy rowerem, a także o jeszcze kilku mniej i bardziej ważnych sprawach rozmawia Małgorzata greten Pawlaczek.

Fot. Jastrząb Łaski

Od kiedy interesujesz się kolarstwem i co zachęciło Cię do jego uprawiania?
Pewnie cię zaskoczę, ale dopiero od 2009 roku…

… nie myliłeś się. Sądziłam, że jeździsz co najmniej od 10 lat. Jak u Ciebie zaczęła się cykloza?
We wspomnianym 2009 roku po raz pierwszy wystartowałem w Leszczyńskim Maratonie Rowerowym. Namówił mnie mój przyjaciel, Zbyszek, redaktor naczelny portalu szosowiec.pl. Od tego pierwszego startu wiedziałem, że muszę kontynuować udział w maratonach szosowych!

Ale przygotowałeś się do startu w Lesznie?
Właściwie przez 10 lat jeździłem rowerem, pokonując samotnie dość długie dystanse i to początkowo na słynnym, rodzimym składaku Wigry 3. Nie przychodziło mi do głowy, że mógłbym zmienić rower. Nie czułem takiej potrzeby. I tak sobie jeździłem, bardzo z siebie zadowolony. Pewnego dnia wybrałem się na swoim Wigry 3 gdzieś za Bydgoszcz, gdzie co rusz mijali mnie rowerzyści na „góralach”. Próbowałem dotrzymać im koła, chyba próbowałem się ścigać, aż jeden z chłopaków zapytał mnie, czemu śmigam na takim „komunijnym” rowerku. „Kup sobie górala, to jest rower! Zobaczysz wówczas, jak się jeździ!”– powiedział. Nie bardzo wiedziałem, o co mu chodzi?

Ale mój składak wkrótce zaczął się rozsypywać. Woziłem ze sobą rękawiczki, bo stale spadał mi łańcuch. W końcu pękły mi pedały, a rama złamała się na jakimś zjeździe. Pospawałem, ale zacząłem poważnie myśleć o góralu.

Ten pierwszy kupiła mi mama. Miałem sobie tylko wybrać. Nie wiedziałem nawet, czym się kierować, więc uznałem, że drogi oznacza dobry. I tak w 1998 roku stałem się posiadaczem Gianta, który kosztował moją rodzicielkę 1.500 zł. Kwota, jak na owe czasy, kosmiczna! Ale wtedy dopiero poczułem frajdę płynącą z jazdy. Pokonywałem trasy po 200 km. Jeździłem na czas od punktu A do punktu B, od Torunia do Brodnicy. Stawiałem przed sobą zadanie, by tydzień później poprawić czas na tym dystansie. Stąd zresztą moja ksywka: czasowiec.

Po 6 latach intensywnego użytkowania mojego górala spotkałem podczas jednego z treningów rowerzystę, który zdziwił się, że z Torunia zapędziłem się aż tak daleko. Poradził mi, żebym kupił sobie szosówkę „Zobaczysz, jak się jeździ!” – powiedział, po czym zakręcił dwa razy korbą i mi odjechał. Podobnie jak kolejni szosowcy, którym próbowałem dotrzymać koła na trasie.

Psycha mi siadła, zastanawiałem się, o co chodzi?! Przecież mam dobry rower. Znów z pomocą przyszła moja mama i w 2004 roku stałem się posiadaczem roweru szosowego. To było prawdziwe objawienie! Do dnia dzisiejszego mam szosówkę, z prostą kierownicą, na sorze. I wiem, że to nie koniec zmian w sprzęcie, bo wszyscy nalegają „kup kolarzówkę z prawdziwego zdarzenia! Zobaczysz, jak się jeździ!”. Choć wierzę im i wiem, że mają rację, to jednak już nie w tym wcieleniu!

Fot. Jastrząb Łaski

Za sprawą tejże szosówki od 2009 roku uczestniczysz jednak w maratonach. Dobrze pamiętasz ten swój „pierwszy raz”?
Leszno to mój debiut i wielkie przeżycie. Wcześniej nie wiedziałem, o co w tych maratonach chodzi? Jak to wygląda? Na czym polega? Ścigać się w ruchu? Toż to czarna magia! Naprawdę czułem wielki strach. Dziś, gdy rozmawiam z rowerzystami, nawet dobrymi, o maratonach wyczuwam u nich obawę o to, czy dadzą sobie radę. Dlatego też filmuję maratony, by pokazać, że nie ma się czego bać. Robię filmik z imprezy i mówię tym, którzy jeszcze nie zmierzyli się z długimi dystansami na maratonach: „zobacz, jak to wygląda od środka”.

Co Ci się w nich podoba, a co byś zmienił?
Najbardziej w maratonach podoba mi się atmosfera, którą sami przecież tworzymy. To poczucie wspólnoty… Wszyscy jesteśmy dla siebie życzliwi, pomocni, chociaż nigdy wcześniej się nie spotkaliśmy. Po prostu jedna wielka rowerowa rodzina.

Co bym zmienił w maratonach? Pozwoliłbym na zmianę dystansu w dzień startu. Pewnie dlatego, że sam przeżyłem wielką mękę na maratonie w Iławie, gdy wyruszyłem na wybrany dystans – 165 km – nękany koszmarną niestrawnością. Wymiotowałem niemal całą drogę. Najgorzej było 30 km przed metą. Musiałem stanąć i „zrobić swoje”, obok przejeżdżali kolarze, a mnie było wstyd. Wtedy, przed metą, przesiedziałem 20 minut na cmentarzu, schowany przed innymi maratończykami, próbując dojść do siebie.

Kiedy już wydawało mi się, że sytuacja jest opanowana wsiadłem na rower, ale po 5 km znów miałem przymusowy postój w polu kukurydzy. W dodatku musiałem opędzać się od jednego z uczestników, który się zatrzymał, bo nie był pewny, czy nie pomylił trasy.

Do tych żołądkowych perturbacji dostałem w bonusie przebitą dętkę. Miałem jednak wciąż jeszcze w sobie na tyle poczucia humoru, by filmować zmianę gumy. To było na Górce Dylewskiej. Minęła mnie wówczas Monika z Gdyni, z którą chwilę wcześniej przeprowadziłem krótki wywiad, a nawet kawałek jechaliśmy razem. Tyle, że tempo było dla mnie za wolne. Pocisnąłem i długo nie trwało, jak musiałem zatrzymać się z powodu kapcia…

Filmu z wymiany dętki nie opublikowałem, widzieli go tylko najbliżsi. Certyfikat z czasem przejazdu, którego wstydzę się do dziś, schowałem głęboko między książki i nigdy go stamtąd nie wyjąłem.

Jeśli więc pytasz mnie o to, co bym zmienił w maratonach, to zdecydowanie dałbym szansę maratończykowi, który jej potrzebuje. W końcu chodzi o przyjemność z jazdy i dobre wspomnienia z maratonu. A mnie, niestety i całkiem niesłusznie w gruncie rzeczy, Iława kojarzy się z tym cmentarzem, na którym walczyłem z torsjami i wstydem. Do teraz na samą myśl o Iławie i tej nekropolii – niemym świadku mego upadku – przechodzą mnie dreszcze!

Sfilmowany wywiad z Moniką, a później scenki ze zmianą dętki były pierwszymi takimi dokonaniami? Skąd w ogóle pomysł na dokumentowanie kolarskich zmagań?
Pomysł zrodził się wiele, wiele lat wcześniej. Od kiedy zacząłem jeździć „góralem” robiłem zdjęcia z roweru. Całkiem nieźle mi to wychodziło. Później przyszedł czas na „kolarskie filmy”.

Dziś ogląda je cała Polska, a z tego co wiem również Kanada i Australia! Zbyszek może sprawdzić w komputerze z jakich stron świata ktoś otwiera naszą stronę. Popularność tych filmów to właśnie zasługa Zbyszka, który znakomicie wykorzystuje moją robotę. W dodatku jest obeznany z informatyką, więc stworzył świetną stronę internetową pozwalającą na popularyzację takich materiałów.

W sprawach komputerowych jestem zielony, więc sam bym tego nie ogarnął i nie spopularyzował tak swoich filmów. Nadmienię, że Zbyszek kupił kamerkę sportową i również filmuje maratony, w dodatku wyścigi ostre, z samego środka peletonu. W ten sposób dobrze się uzupełniamy.

Kręcisz znakomite filmy i robisz rewelacyjne zdjęcia z kolarskich imprez, ale chyba kosztem Twojego wyniku w tej rywalizacji?
Dobrze o tym wiem. Wiele razy znajomi nalegali, bym rzucił aparat i postawił na wynik. Próbowali mi nawet zabrać moje narzędzie pracy… Ale tak już zostało, że zawsze jeżdżę, filmując i pewnie się to nie zmieni…

Kręcę pędzący z prędkością niemal 40 km/h peleton. Rozpędzam się maksymalnie, interwał robię, by wyjść na czub grupy i sfilmować – choć przez minutę – wszystkich, zanim pomkną dalej. Jedną ręką trzymam kierownicę, drugą aparat. Kosztuje mnie to sporo wysiłku, a przecież nikt dla mnie, dla dobrego ujęcia nie zwalnia. Mało tego, widząc kamerkę czy aparat, przyspieszają, by dobrze wyjść na filmie. Jak materiału mi wystarczy zwalniam i chowam się gdzieś na tyle peletonu, by po krótkiej „autoreanimacji” dojść do siebie. Kiedy odpocznę, mogę nawet dawać zmiany, ale bywa, że nie jestem w stanie utrzymać się w grupie. Odpuszczam i jadę swoje, czekając na kolejny „pociąg”.

Ale nie żałuję. To jest wkalkulowane w moją pracę i już się z tym pogodziłem. I nadal będę filmował, kosztem klasyfikacji. Jestem zdania, że by promować jazdę rowerem, maratony szosowe, ktoś musi to robić. Los wybrał mnie. W zamian poszczycić się mogę niezłym materiałem filmowym, który publikuję również na YouTube, w moim kanale czasowiec11.

Jakie macie, Ty i Zbyszek plany związane z rozwojem serwisu szosowiec.pl?
Szosowiec.pl na razie pozostanie w niezmienionym stanie. Choć nie brakuje nam pomysłów, co można by z nim zrobić. Trwa sezon, więc póki co skupiamy się tylko na tym, dokąd pojechać na maraton, gdzie wyjdzie taniej, czy lepiej filmować jakieś zawody a może dany maraton? Przykładowo bardzo chciałem pojechać do Gorzowa Wielkopolskiego, ale zabrakło kasy. Choć bardzo chcielibyśmy być na każdym maratonie.

Macie w Sieci jakąś konkurencję? Bo szosowiec.pl to chyba obecnie najpopularniejsza strona, na której znaleźć można dokumentację filmową i fotograficzną z rywalizacji amatorów kolarstwa szosowego?
Krótko? Nie widziałem jak dotąd podobnych realizacji. Nikt nie publikuje takich materiałów, więc tym bardziej cieszy mnie to, co robimy Zbyszek i ja. Tak, jak sobie wymyśliłem. Zawsze chciałem robić coś, czego nikt jeszcze nie dokonał.

Jadąc na imprezę kolarską obmyślasz sobie mniej więcej scenariusz, to co najbardziej chciałbyś sfilmować, czy filmy powstają spontanicznie?
Nigdy nie obmyślam scenariusza. Nie da się tak. Każda sytuacja jest inna, podobnie jak ludzie, których spotykam na trasie. Z całym dobrodziejstwem inwentarza biorę to, co się dzieje. Na żywo. Przyglądam się scenom, które rozgrywają się na moich oczach i błyskawicznie podejmuję decyzję – to się nadaje, a to nie.

Wszystkie wywiady i sceny są spontaniczne i to mi się podoba, że nikt mi „nie brzęczy” – zrób to lub tamto. Zrobię to najlepiej jak umiem. Zawsze podchodzę do filmowania z takim przekonaniem. Czasem coś przegapię, ale to są cenne lekcje, choć bardzo je przeżywam. Szkoda mi tych zaprzepaszczonych, „operatorskich okazji”.

Dlatego nie wzruszają mnie nawoływania, by usiąść i coś wspólnie zjeść, kiedy gdzieś coś się dzieje. Mam poczucie, że muszę tam być, żeby zrobić zdjęcie, krótki wywiad, który „wejdzie” do mojego filmu. To jest trochę jak narkotyk, bo nie dociera do mnie wówczas nic. Ani pragnienie, ani głód, ani zmęczenie… Filmowanie jest moją pożywką.

Tak było w tym roku Lesznie. Startowałem około 10:00, ale między maratończykami kręciłem się od 7:30, żeby sfilmować pierwsze grupy. Biegałem z aparatem niemal do ostatniej minuty przed startem. Wyjechałem na trasę bez bidonu, o którym zapomniałem. Na szczęście poratował mnie Stasiu Maślak z Wrzącej Śląskiej, który oddał mi swój bidon, bo miał dwa. Wdzięczny jestem mu do dziś. Pozwolisz, że przy okazji tej rozmowy raz jeszcze serdecznie podziękuję Stasiowi za ten szczodry gest. Wspaniały człowiek! Szkoda, że dalej na trasie w Lesznie nie jechaliśmy już razem. Złapał gumę, a ja w tym czasie byłem gdzie indziej… Zresztą wszystko widać na filmie z maratonu w Lesznie.

Obrabiasz filmy, które zamieszczane są w serwisie. Dużo czasu Ci to zabiera?
Raczej nie poświęcam na to zbyt wiele czasu, ale możliwe, że po prostu tego nie czuję. Jeszcze raz jadę, tak jakbym tam znów był. Choć przecież siedzę już przed kompem, to nadal nogami kręcę pod stołem… No, tak już mam…

Jakim sprzętem fotograficznym się posługujesz?
Najzwyklejszym, najprostszym aparacikiem cyfrowym za kilkaset złotych, z trzykrotnym zoomem. Żadna rewelacja, choć sprzęt jest o tyle szczególny, że wygrałem go w konkursie fotograficznym organizowanym przez „BikeBoard”. Tematem był, oczywiście, rower, a do tego wiosna. Zrobiłem wiosenne zdjęcie na poligonie wojskowym. Widniała na nim żona z koleżanką. Staliśmy na polu minowym, z niewybuchami i minami…

Sam się dziwię, jak mogłem taki numer wykręcić? Później wysłałem fotkę na konkurs i wkrótce przyszło zawiadomienie, że wygrałem aparat cyfrowy. Za zajęcie pierwszego miejsca i to jednogłośnie! To była dla mnie wielka radość mieć własny aparat, zwłaszcza, że zawsze korzystałem z pożyczonego.

Filmujesz i jedziesz, rozmawiając przy tym z kolarzami na trasie. Nie zdarzyła Ci się wywrotka?
Bardzo dobre pytanie. Na żadnym z maratonów nie zdarzyła się wywrotka, choć muszę być bardzo czujny, a do tego wykazać się podzielną uwagą. Absorbuje mnie nie tylko film, ale również to, co się dzieje wokół mnie. Z naprzeciwka jadą przecież samochody, auta mijają mnie z tyłu. Muszę uważać przede wszystkim na to, co dzieje się na szosie, a kątem oka pilnować kadru. Zdaję sobie sprawę z tego, że to ja stwarzam zagrożenie. Jeśli trafia się na kogoś, kto nie potrafi jechać prowadząc rower w jednej linii i zaczyna nim trzepać, trzeba trzymać się jak najdalej od takiego gościa.

No, ale nadeszła chwila prawdy… Muszę przyznać się do wywrotki z aparatem na rowerze. Jechaliśmy z chłopakami szosą za Ciechocinkiem, w stronę Torunia. Na „góralach”, więc trochę poruszaliśmy się asfaltem, a trochę w terenie. Tempo około 30 km/h. Fajnie chłopaki kręcili, pięknie złożyli się, wchodząc w zakręt, a to najpiękniejsze ujęcia! To był lekki zjazd, po którym asfalt przechodził w polną drogę. Miałem 100 metrów do tej piaszczystej ścieżki.

Rozsądek podpowiadał, żeby schować już aparat i złapać pewnie kierownicę obu rękoma. Ale zwyciężyła zachłanność, chciwość na dobry kadr. Choć mam przecież wdrukowane zasady bezpieczeństwa! Nie tym razem. Nie utrzymałem równowagi, przeleciałem przez kierownicę, huknąłem tak solidnie o glebę, że zabrakło mi tchu, by wołać o pomoc.

Po chwili kompani zorientowali się, że mnie nie ma. Zawrócili i znaleźli mnie jęczącego. Chcieli mnie ratować, ale kazałem szukać aparatu. Leżał niedaleko mnie, filmując obracające się koło i druty telefoniczne oraz kolegę, który z troską przygląda mi się, patrząc na mnie z góry. Film jest w archiwum. Przez kolejne trzy miesiące byłem na lekach przeciwbólowych i przeciwzapalnych. Lekarzowi nie powiedziałem całej prawdy o tym zdarzeniu, pewnie wysłałby mnie do psychiatry. Ale i tak nie żałuję żadnej chwili spędzonej z aparatem na rowerze.

Masz jakiś specjalny pomysł filmowo-kolarski, który bardzo chciałbyś zrealizować?
Pomysłów mam bez liku. Można by na 3 kamery filmować peleton i kolarzy – z przodu, w środku i na końcu. Połączyć to, co najważniejsze, najciekawsze i już mamy dobry, kolarski film. Bardzo ciekawie filmuje się na podjazdach i zjazdach. Lubię kadry z formowania się wachlarza, wachlarza podwójnego, z ucieczek itd. Ale muszę powiedzieć, że bardzo trudno, wręcz nierealne, by namówić kolarzy szosowców czy górskich do realizacji takiego – jak to mówisz – zajefajnego filmu. Zawsze komuś coś nie pasuje… „A po co to? A na co? A szkoda czasu… Dziś nie mogę, a ja jutro nie mogę…”. Stale to słyszę.

Nawet z własnym teamem bardzo ciężko współpracować. Niekiedy patrzą na mnie, jakbym był z innej planety… „Po co on to robi? Co z tego ma?” Z tego powodu odpuszczam wiele filmowych tematów, aż ręce mi opadają. W końcu zaczynam się zastanawiać, czy to może ja jestem nienormalny?

Wszystkie filmy robię więc spontanicznie i rzadko wiem, co mnie czeka. Najlepiej czuję się na maratonach, tam zawsze ktoś podejdzie pod obiektyw.

Stale jeżdżąc po Polsce, angażując się w dokumentowanie zawodów masz jeszcze czas na prezesowanie Carbon Team Toruń?
Zawsze znajdę czas, jeżeli tylko usłyszę hasło: „ROWER”! Rzucam wtedy wszystko!

Jakie cele stawiasz przed swoją drużyną?
Cel właściwie mam tylko jeden. Wspólnie trenować i razem reprezentować drużynę na maratonach. To jednak mi nie wyszło, bo jak już wspomniałem wcześniej mam bardzo trudnych ludzi, których nie mogę namówić na jazdę. Dziwne, ale prawdziwe. Jak tylko usłyszą, że chcę wyjechać rano, by przejechać 180-200 km to nagle niemal nikomu nie pasuje. Chcę ten team rozwiązać, i to jak najszybciej, by poświęcić się szosowcowi.pl.

Zwłaszcza, że w tej drużynie panuje przekonanie, że wystarczy wyjechać o 13:00, pokręcić się wokół komina i wrócić o 16:00. Trening na trasie Toruń – Ciechocinek zaliczony. A to zaledwie 28 km w jedną stronę, więc czasem szkoda mi nawet wyprowadzać rower.

Musiałem to z siebie wyrzucić, nie chcę owijać w bawełnę… Napisz jednak, że to wyłącznie moje zdanie. Wcale nikt nie musi się ze mną zgadzać. Będę jeździł solo, tak jak kiedyś. Pewnie szybko jakiegoś wariata mojego pokroju znajdę na trasie i pojeździmy wspólnie? Choć szczególnie na to nie liczę.

Nie znajdzie się drugi taki czasowiec… Jaki film i zdjęcia zobaczymy w najbliższym czasie na stronie szosowiec.pl?
To lepszy temat… Materiał chcielibyśmy robić na bieżąco, bo naprawdę mamy w Polsce bardzo dużo imprez rowerowych i to różnego rodzaju. Tylko jeździć i filmować. Pokazywać, co się dzieje tam, gdzie was nie ma. Jedyną i tylko jedyną przeszkodą są finanse.

Wstyd o tym wspominać, ale prawdę mówiąc jestem bez pracy – nie z mojej winy – więc nadeszły dla mnie dość ciężkie czasy. Trudno mi wysupłać pieniądze na wpisowe, dojazdy, noclegi… Przynajmniej na razie są to dla mnie kolosalne sumy.

Tym bardziej wdzięczny jestem organizatorom, którzy nie biorą ode mnie wpisowego. To spora ulga. W zamian przygotowujemy znakomity materiał, a ja filmuję, aż nie padnę na pysk.

W tym roku chciałbym się jeszcze pojawić w Kołobrzegu i Iławie. Do tej ostatniej mam bliżej, więc wyjdzie taniej. Kołobrzeg stoi pod znakiem zapytania. Więc gdybym tam jednak nie dotarł, to życzę wszystkim zdrowej rywalizacji. Myślą będę z Wami!

Skorzystaliśmy ze zdjęć opublikowanych na stronie maratonu szosowego w Łasku, którego organizatorem były Jastrzębie Łaskie.

Zainteresowanych dokonaniami Andrzeja i Zbyszka zapraszamy na stronę szosowiec.pl lub na kanał czasowiec11.

Z Andrzejem Janczarskim, lepiej znanym jako czasowiec, tym samym, który na naszych maratonach śmiga z kamerką i wszystko „kręci”, rozmawiamy o jego pasji do filmowania kolarzy i jazdy rowerem, a także o kilku jeszcze mniej i bardziej ważnych sprawach.

Od kiedy interesujesz się kolarstwem i co zachęciło Cię do jego uprawiania?

Pewnie cię zaskoczę, ale dopiero od 2009 roku…

… nie myliłeś się. Sądziłam, że jeździsz co najmniej od 10 lat. Jak u Ciebie zaczęła się cykloza?

We wspomnianym 2009 roku po raz pierwszy wystartowałem w Leszczyńskim Maratonie Rowerowym. Namówił mnie mój przyjaciel, Zbyszek, redaktor naczelny portalu szosowiec.pl. Od tego pierwszego startu wiedziałem, że muszę kontynuować udział w maratonach szosowych!

Ale przygotowałeś się do startu w Lesznie?

Właściwie przez 10 lat jeździłem rowerem, pokonując samotnie dość długie dystanse i to początkowo na słynnym, rodzimym składaku Wigry 3. Nie przychodziło mi do głowy, że mógłbym zmienić rower. Nie czułem takiej potrzeby. I tak sobie jeździłem, bardzo z siebie zadowolony. Pewnego dnia wybrałem się na swoim Wigry 3 gdzieś za Bydgoszcz, gdzie co rusz mijali mnie rowerzyści na „góralach”. Próbowałem dotrzymać im koła, chyba próbowałem się ścigać, aż jeden z chłopaków zapytał mnie, czemu śmigam na takim „komunijnym” rowerku. „Kup sobie górala, to jest rower! Zobaczysz wówczas, jak się jeździ!”– powiedział. Nie bardzo wiedziałem, o co mu chodzi?

Ale mój składak wkrótce zaczął się rozsypywać. Woziłem ze sobą rękawiczki, bo stale spadał mi łańcuch. W końcu pękły mi pedały, a rama złamała się na jakimś zjeździe. Pospawałem, ale zacząłem poważnie myśleć o góralu.

Ten pierwszy kupiła mi mama. Miałem sobie tylko wybrać. Nie wiedziałem nawet, czym się kierować, więc uznałem, że drogi oznacza dobry. I tak w 1998 roku stałem się posiadaczem Gianta, który kosztował moją rodzicielkę 1.500 zł. Kwota, jak na owe czasy, kosmiczna! Ale wtedy dopiero poczułem frajdę płynącą z jazdy. Pokonywałem trasy po 200 km. Jeździłem na czas od punktu A do punktu B, od Torunia do Brodnicy. Stawiałem przed sobą zadanie, by tydzień później poprawić czas na tym dystansie. Stąd zresztą moja ksywka: czasowiec.

Po 6 latach intensywnego użytkowania mojego górala spotkałem podczas jednego z treningów rowerzystę, który zdziwił się, że z Torunia zapędziłem się aż tak daleko. Poradził mi, żebym kupił sobie szosówkę „Zobaczysz, jak się jeździ!” – powiedział, po czym zakręcił dwa razy korbą i mi odjechał. Podobnie jak kolejni szosowcy, którym próbowałem dotrzymać koła na trasie.

Psycha mi siadła, zastanawiałem się, o co chodzi?! Przecież mam dobry rower. Znów z pomocą przyszła moja mama i w 2004 roku stałem się posiadaczem roweru szosowego. To było prawdziwe objawienie! Do dnia dzisiejszego mam szosówkę, z prostą kierownicą, na sorze. I wiem, że to nie koniec zmian w sprzęcie, bo wszyscy nalegają „kup kolarzówkę z prawdziwego zdarzenia! Zobaczysz, jak się jeździ!”. Choć wierzę im i wiem, że mają rację, to jednak już nie w tym wcieleniu!

Za sprawą tejże szosówki od 2009 roku uczestniczysz jednak w maratonach. Dobrze pamiętasz ten swój „pierwszy raz”?

Leszno to mój debiut i wielkie przeżycie. Wcześniej nie wiedziałem, o co w tych maratonach chodzi? Jak to wygląda? Na czym polega? Ścigać się w ruchu? Toż to czarna magia! Naprawdę czułem wielki strach. Dziś, gdy rozmawiam z rowerzystami, nawet dobrymi, o maratonach wyczuwam u nich obawę o to, czy dadzą sobie radę. Dlatego też filmuję maratony, by pokazać, że nie ma się czego bać. Robię filmik z imprezy i mówię tym, którzy jeszcze nie zmierzyli się z długimi dystansami na maratonach: „zobacz, jak to wygląda od środka”.

Co Ci się w nich podoba, a co byś zmienił?

Najbardziej w maratonach podoba mi się atmosfera, którą sami przecież tworzymy. To poczucie wspólnoty… Wszyscy jesteśmy dla siebie życzliwi, pomocni, chociaż nigdy wcześniej się nie spotkaliśmy. Po prostu jedna wielka rowerowa rodzina.

Co bym zmienił w maratonach? Pozwoliłbym na zmianę dystansu w dzień startu. Pewnie dlatego, że sam przeżyłem wielką mękę na maratonie w Iławie, gdy wyruszyłem na wybrany dystans – 165 km – nękany koszmarną niestrawnością. Wymiotowałem niemal całą drogę. Najgorzej było 30 km przed metą. Musiałem stanąć i „zrobić swoje”, obok przejeżdżali kolarze, a mnie było wstyd. Wtedy, przed metą, przesiedziałem 20 minut na cmentarzu, schowany przed innymi maratończykami, próbując dojść do siebie.

Kiedy już wydawało mi się, że sytuacja jest opanowana wsiadłem na rower, ale po 5 km znów miałem przymusowy postój w polu kukurydzy. W dodatku musiałem opędzać się od jednego z uczestników, który się zatrzymał, bo nie był pewny, czy nie pomylił trasy.

Do tych żołądkowych perturbacji dostałem w bonusie przebitą dętkę. Miałem jednak wciąż jeszcze w sobie na tyle poczucia humoru, by filmować zmianę gumy. To było na Górce Dylewskiej. Minęła mnie wówczas Monika z Gdyni, z którą chwilę wcześniej przeprowadziłem krótki wywiad, a nawet kawałek jechaliśmy razem. Tyle, że tempo było dla mnie za wolne. Pocisnąłem i długo nie trwało, jak musiałem zatrzymać się z powodu kapcia…

Filmu z wymiany dętki nie opublikowałem, widzieli go tylko najbliżsi. Certyfikat z czasem przejazdu, którego wstydzę się do dziś, schowałem głęboko między książki i nigdy go stamtąd nie wyjąłem.

Jeśli więc pytasz mnie o to, co bym zmienił w maratonach, to zdecydowanie dałbym szansę maratończykowi, który jej potrzebuje. W końcu chodzi o przyjemność z jazdy i dobre wspomnienia z maratonu. A mnie, niestety i całkiem niesłusznie w gruncie rzeczy, Iława kojarzy się z tym cmentarzem, na którym walczyłem z torsjami i wstydem. Do teraz na samą myśl o Iławie i tej nekropolii – niemym świadku mego upadku – przechodzą mnie dreszcze!

Sfilmowany wywiad z Moniką, a później scenki ze zmianą dętki były pierwszymi takimi dokonaniami? Skąd w ogóle pomysł na dokumentowanie kolarskich zmagań?

Pomysł zrodził się wiele, wiele lat wcześniej. Od kiedy zacząłem jeździć „góralem” robiłem zdjęcia z roweru. Całkiem nieźle mi to wychodziło. Później przyszedł czas na „kolarskie filmy”. Dziś ogląda je cała Polska, a z tego co wiem również Kanada i Australia! Zbyszek może sprawdzić w komputerze z jakich stron świata ktoś otwiera naszą stronę. Popularność tych filmów to właśnie zasługa Zbyszka, który znakomicie wykorzystuje moją robotę. W dodatku jest obeznany z informatyką, więc stworzył świetną stronę internetową pozwalającą na popularyzację takich materiałów. W sprawach komputerowych jestem zielony, więc sam bym tego nie ogarnął i nie spopularyzował tak swoich filmów. Nadmienię, że Zbyszek kupił kamerkę sportową i również filmuje maratony, w dodatku wyścigi ostre, z samego środka peletonu. W ten sposób dobrze się uzupełniamy.

Kręcisz znakomite filmy i robisz rewelacyjne zdjęcia z kolarskich imprez, ale chyba kosztem Twojego wyniku w tej rywalizacji?

Dobrze o tym wiem. Wiele razy znajomi nalegali, bym rzucił aparat i postawił na wynik. Próbowali mi nawet zabrać moje narzędzie pracy… Ale tak już zostało, że zawsze jeżdżę, filmując i pewnie się to nie zmieni…

Kręcę pędzący z prędkością niemal 40 km/h peleton. Rozpędzam się maksymalnie, interwał robię, by wyjść na czub grupy i sfilmować – choć przez minutę – wszystkich, zanim pomkną dalej. Jedną ręką trzymam kierownicę, drugą aparat. Kosztuje mnie to sporo wysiłku, a przecież nikt dla mnie, dla dobrego ujęcia nie zwalnia. Mało tego, widząc kamerkę czy aparat, przyspieszają, by dobrze wyjść na filmie. Jak materiału mi wystarczy zwalniam i chowam się gdzieś na tyle peletonu, by po krótkiej „autoreanimacji” dojść do siebie. Kiedy odpocznę, mogę nawet dawać zmiany, ale bywa, że nie jestem w stanie utrzymać się w grupie. Odpuszczam i jadę swoje, czekając na kolejny „pociąg”.

Ale nie żałuję. To jest wkalkulowane w moją pracę i już się z tym pogodziłem. I nadal będę filmował, kosztem klasyfikacji. Jestem zdania, że by promować jazdę rowerem, maratony szosowe, ktoś musi to robić. Los wybrał mnie. W zamian poszczycić się mogę niezłym materiałem filmowym, który publikuję również na YouTube, w moim kanale czasowiec11.

Jakie macie, Ty i Zbyszek plany związane z rozwojem serwisu szosowiec.pl?

Szosowiec.pl na razie pozostanie w niezmienionym stanie. Choć nie brakuje nam pomysłów, co można by z nim zrobić. Trwa sezon, więc póki co skupiamy się tylko na tym, dokąd pojechać na maraton, gdzie wyjdzie taniej, czy lepiej filmować jakieś zawody a może dany maraton? Przykładowo bardzo chciałem pojechać do Gorzowa Wielkopolskiego, ale zabrakło kasy. Choć bardzo chcielibyśmy być na każdym maratonie.

Macie w Sieci jakąś konkurencję? Bo szosowiec.pl to chyba obecnie najpopularniejsza strona, na której znaleźć można dokumentację filmową i fotograficzną z rywalizacji amatorów kolarstwa szosowego?

Krótko? Nie widziałem jak dotąd podobnych realizacji. Nikt nie publikuje takich materiałów, więc tym bardziej cieszy mnie to, co robimy Zbyszek i ja. Tak, jak sobie wymyśliłem. Zawsze chciałem robić coś, czego nikt jeszcze nie dokonał.

Jadąc na imprezę kolarską obmyślasz sobie mniej więcej scenariusz, to co najbardziej chciałbyś sfilmować, czy filmy powstają spontanicznie?

Nigdy nie obmyślam scenariusza. Nie da się tak. Każda sytuacja jest inna, podobnie jak ludzie, których spotykam na trasie. Z całym dobrodziejstwem inwentarza biorę to, co się dzieje. Na żywo. Przyglądam się scenom, które rozgrywają się na moich oczach i błyskawicznie podejmuję decyzję – to się nadaje, a to nie.

Wszystkie wywiady i sceny są spontaniczne i to mi się podoba, że nikt mi „nie brzęczy” – zrób to lub tamto. Zrobię to najlepiej jak umiem. Zawsze podchodzę do filmowania z takim przekonaniem. Czasem coś przegapię, ale to są cenne lekcje, choć bardzo je przeżywam. Szkoda mi tych zaprzepaszczonych, „operatorskich okazji”.

Dlatego nie wzruszają mnie nawoływania, by usiąść i coś wspólnie zjeść, kiedy gdzieś coś się dzieje. Mam poczucie, że muszę tam być, żeby zrobić zdjęcie, krótki wywiad, który „wejdzie” do mojego filmu. To jest trochę jak narkotyk, bo nie dociera do mnie wówczas nic. Ani pragnienie, ani głód, ani zmęczenie… Filmowanie jest moją pożywką.

Tak było w Lesznie. Startowałem około 10:00, ale między maratończykami kręciłem się od 7:30, żeby sfilmować pierwsze grupy. Biegałem z aparatem niemal do ostatniej minuty przed startem. Wyjechałem na trasę bez bidonu, o którym zapomniałem. Na szczęście poratował mnie Stasiu Maślak z Wrzącej Śląskiej, który oddał mi swój bidon, bo miał dwa. Wdzięczny jestem mu do dziś. Pozwolisz, że przy okazji tej rozmowy raz jeszcze serdecznie podziękuję Stasiowi za ten szczodry gest. Wspaniały człowiek! Szkoda, że dalej na trasie w Lesznie nie jechaliśmy już razem. Złapał gumę, a ja w tym czasie byłem gdzie indziej… Zresztą wszystko widać na filmie z maratonu w Lesznie 2011.

Obrabiasz filmy, które zamieszczane są w serwisie. Dużo czasu Ci to zabiera?

Raczej nie poświęcam na to zbyt wiele czasu, ale możliwe, że po prostu tego nie czuję. Jeszcze raz jadę, tak jakbym tam znów był. Choć przecież siedzę już przed kompem, to nadal nogami kręcę pod stołem… No, tak już mam…

Jakim sprzętem fotograficznym się posługujesz?

Najzwyklejszym, najprostszym aparacikiem cyfrowym za kilkaset złotych, z trzykrotnym zoomem. Żadna rewelacja, choć sprzęt jest o tyle szczególny, że wygrałem go w konkursie fotograficznym organizowanym przez „BikeBoard”. Tematem był, oczywiście, rower, a do tego wiosna. Zrobiłem wiosenne zdjęcie na poligonie wojskowym. Widniała na nim żona z koleżanką. Staliśmy na polu minowym, z niewybuchami i minami… Sam się dziwię, jak mogłem taki numer wykręcić? Później wysłałem fotkę na konkurs i wkrótce przyszło zawiadomienie, że wygrałem aparat cyfrowy. Za zajęcie pierwszego miejsca i to jednogłośnie! To była dla mnie wielka radość mieć własny aparat, zwłaszcza, że zawsze miałem pożyczony.

Filmujesz i jedziesz, rozmawiając przy tym z kolarzami na trasie. Nie zdarzyła Ci się wywrotka?

Bardzo dobre pytanie. Na żadnym z maratonów nie zdarzyła się wywrotka, choć muszę być bardzo czujny, a do tego wykazać się podzielną uwagą. Absorbuje mnie nie tylko film, ale również to, co się dzieje wokół mnie. Z naprzeciwka jadą przecież samochody, auta mijają mnie z tyłu. Muszę uważać przede wszystkim na to, co dzieje się na szosie, a kątek oka pilnować kadru. Zdaję sobie sprawę z tego, że to ja stwarzam zagrożenie. Jeśli trafia się na kogoś, kto nie potrafi jechać, prowadząc rower w jednej linii i zaczyna nim trzepać, trzeba trzymać się jak najdalej od takiego gościa. No, ale nadeszła chwila prawdy… Muszę przyznać się do wywrotki z aparatem na rowerze. Jechaliśmy z chłopakami szosą za Ciechocinkiem, w stronę Torunia. Na „góralach”, więc trochę poruszaliśmy się asfaltem, a trochę w terenie. Tempo około 30 km/h. Fajnie chłopaki kręcili, pięknie złożyli się, wchodząc w zakręt, a to najpiękniejsze ujęcia! To był lekki zjazd, po którym asfalt przechodził w polną drogę. Miałem 100 metrów do tej piaszczystej ścieżki. Rozsądek podpowiadał, żeby schować już aparat i złapać pewnie kierownicę obu rękoma. Ale zwyciężyła zachłanność, chciwość na dobry kadr. Choć mam przecież wdrukowane zasady bezpieczeństwa! Nie tym razem. Nie utrzymałem równowagi, przeleciałem przez kierownicę, huknąłem tak solidnie o glebę, że zabrakło mi tchu, by wołać o pomoc. Po chwili kompanii zorientowali się, że mnie nie ma. Zawrócili i znaleźli mnie jęczącego. Chcieli mnie ratować, ale kazałem szukać aparatu. Leżał niedaleko mnie, filmując obracające się koło i druty telefoniczne oraz kolegę, który z troską przygląda mi się, patrząc na mnie z góry. Film jest w archiwum. Przez kolejne trzy miesiące byłem na lekach przeciwbólowych i przeciwzapalnych. Lekarzowi nie powiedziałem całej prawdy o tym zdarzeniu, pewnie wysłałby mnie do psychiatry. Ale i tak nie żałuję żadnej chwili spędzonej z aparatem na rowerze.

Masz jakiś specjalny pomysł filmowo-kolarski, który bardzo chciałbyś zrealizować?

Pomysłów mam bez liku. Można by na 3 kamery filmować peleton i kolarzy – z przodu, w środku i na końcu. Połączyć to, co najważniejsze, najciekawsze i już mamy dobry, kolarski film. Bardzo ciekawie filmuje się na podjazdach i zjazdach. Lubię kadry z formowania się wachlarza, wachlarza podwójnego, z ucieczek itd. Ale muszę powiedzieć, że bardzo trudno, wręcz nierealne, by namówić kolarzy szosowców czy górskich do realizacji takiego – jak to mówisz – zajefajnego filmu. Zawsze komuś coś nie pasuje… „A po co to? A na co? A szkoda czasu… Dziś nie mogę, a ja jutro nie mogę…”. Stale to słyszę.

Nawet z własnym teamem bardzo ciężko współpracować. Niekiedy patrzą na mnie, jakbym był z innej planety… „Po co on to robi? Co z tego ma?” Z tego powodu odpuszczam wiele filmowych tematów, aż ręce mi opadają. W końcu zaczynam się zastanawiać, czy to może ja jestem nienormalny?

Wszystkie filmy robię więc spontanicznie i rzadko wiem, co mnie czeka. Najlepiej czuję się na maratonach, tam zawsze ktoś podejdzie pod obiektyw.

Stale jeżdżąc po Polsce, angażując się w dokumentowanie zawodów masz jeszcze czas na prezesowanie Carbon Team Toruń?

Zawsze znajdę czas, jeżeli tylko usłyszę hasło: „ROWER”! Rzucam wtedy wszystko!

Jakie cele stawiasz przed swoją drużyną?

Cel właściwie mam tylko jeden. Wspólnie trenować i razem reprezentować drużynę na maratonach. To jednak mi nie wyszło, bo jak już wspomniałem wcześniej mam bardzo trudnych ludzi, których nie mogę namówić na jazdę. Dziwne, ale prawdziwe. Jak tylko usłyszą, że chcę wyjechać rano, by przejechać 180-200 km to nagle niemal nikomu nie pasuje. Chcę ten team rozwiązać, i to jak najszybciej, by poświęcić się szosowcowi.pl.

Zwłaszcza, że w tej drużynie panuje przekonanie, że wystarczy wyjechać o 13:00, pokręcić się wokół komina i wrócić o 16:00. Trening na trasie Toruń – Ciechocinek zaliczony. A to zaledwie 28 km w jedną stronę, więc czasem szkoda mi nawet wyprowadzać rower.

Musiałem to z siebie wyrzucić, nie chcę owijać w bawełnę… Napisz jednak, że to wyłącznie moje zdanie. Wcale nikt nie musi się ze mną zgadzać. Będę jeździł solo, tak jak kiedyś. Pewnie szybko jakiegoś wariata mojego pokroju znajdę na trasie i pojeździmy wspólnie? Choć szczególnie na to nie liczę.

Jaki film i zdjęcia zobaczymy w najbliższym czasie na stronie szosowiec.pl?

To lepszy temat… Materiał chcielibyśmy robić na bieżąco, bo naprawdę mamy w Polsce bardzo dużo imprez rowerowych i to różnego rodzaju. Tylko jeździć i filmować. Pokazywać, co się dzieje tam, gdzie was nie ma. Jedyną i tylko jedyną przeszkodą są finanse. Wstyd o tym wspominać, ale prawdę mówiąc jestem bez pracy – nie z mojej winy – więc nadeszły dla mnie dość ciężkie czasy. Trudno mi wysupłać pieniądze na wpisowe, dojazdy, noclegi… Przynajmniej na razie są to dla mnie kolosalne sumy. Tym bardziej wdzięczny jestem organizatorom, którzy nie biorą ode mnie wpisowego. To spora ulga. W zamian przygotowujemy znakomity materiał, a ja filmuję, aż nie padnę na pysk. W tym roku chciałbym się jeszcze pojawić w Kołobrzegu i Iławie. Do tej ostatniej mam bliżej, więc wyjdzie taniej. Kołobrzeg stoi pod znakiem zapytania. Więc gdybym tam jednak nie dotarł, to życzę wszystkim zdrowej rywalizacji. Myślą będę z Wami!

Facebook