Zdjęcia z Klasyka Kłodzkiego 2007
31 lipca 2007Pętla Drawska – Zaproszenie
1 sierpnia 2007Marek Konitz
Na klasyk przyjechałem z pewną nieśmiałością, nie do końca wiedząc na co mnie stać. Cóż, na codzień nie jeżdżę po górkach. Niestety ostatnio w ogóle niewiele jeżdżę. Postanowiłem wobec tego mierzyć siły na zamiary i spróbować się ze średnim dystansem.
Na starcie wszystko sprawnie idzie, małe grupki startują co dwie minuty, przychodzi w końcu kolej na moją grupę i ruszamy. Na pierwszym zjeździe wszyscy kręcą dość powoli, rozgrzewają się, ja wymyślam na zapas przekleństwa, jakie będę miotał w tym miejscu na koniec trasy.
Pierwszy poważniejszy podjazd na Spaloną. Mnie wyprzedzają, ja wyprzedzam – tych, co złapali gumę. Oj, pogrom był, wielokrotne przypadki się zdarzały. Ja szczęśliwie się uchroniłem, może dlatego, że na co bardziej trzęsących zjazdach jechałem raczej asekuracyjnie (kiedyś słyszałem, że idealny model rodziny to 2+12, mi brakuje jeszcze dyszki, więc trza się oszczędzać). Może nieludzko nadymane opony do 8,5 atm, powyżej swojego nominalnego ciśnienia, dały radę. A może po prostu miałem duuużo szczęścia. Tak, pewnie to ostatnie.
Puchaczówki nie dało się nie zauważyć, solidny kawał podjazdu. Tyle, że mniej więcej spodziewałem się co mnie czeka. Jaworowa nie była już tak sztywna, ale na profilu gps wyglądała na krótszą.
Potem spory kawał płaskiego, przez Kłodzko, i jeszcze kawałek po płaskim, tyle, że pod wiatr. Gdzie ten bufet? W bidonie już resztka wody, podjazd przede mną i nieodparta chęć przegryzienia power-batona, wobec czego uzupełnienie zapasów płynów w sklepie okazało się zbyt kuszącą perspektywą. Przed sklepem tubylcy z piwkiem, typ wszystko-wiedzący, aczkolwiek w rodzaju dość sympatycznym; niczym nie można było ich zaskoczyć i na dodatek na odchodne stwierdzili, że przez następne 4km mamy przerypane…
…No i rzeczywiście. Podjazd na Łaszczową zaskoczył nie tylko mnie – a tak niepozornie wyglądał na profilu – z prawdziwą ulgą dojeżdżam do bufetu. Po krótkiej przerwie i wciągnięciu wszystkiego co było pod ręką i nadawało się do jedzenia ruszam. Nawierzchnia w typie tradycyjnym, czyli trzęsie. Mijam taki śmieszny mały traktorek – złapał kapcia.
Drogą na Bobrowniki pędzę z prędkością pieszego, 6km/h, ale jednak na rowerze. I jeszcze te 'dodające otuchy’ komentarze na jezdni „depnij w pedały aż wyjdą gały” – a organizatorka tak sympatycznie wygląda, tak się pięknie uśmiecha, a taka sadystka… ;)
Na ostatnim podjeździe mija mnie kilku zawodników zjeżdżających w dół (czyżby jechali drugą pętlę?!), wreszcie meta! Organizatorom udało się w zupełności – na mecie ledwo żyję – ale za rok i tak przyjadę. :P