Wyniki Ultramaratonu w Świnoujściu
10 maja 2014Wyniki Pucharu Polski
17 maja 2014Do Świnoujścia przyjeżdżamy z niekłamaną przyjemnością od trzech lat. I tym razem umawiałyśmy się na radosne spędzanie czasu w swoim towarzystwie. Niestety, Gui nie miała transportu nad morze i została we Wrocławiu, było to o tyle zrozumiałe, że przecież moja Najmłodsza zdaje właśnie maturę.
Przyjechałyśmy zatem na XIV Ultramaraton Rowerowy w Świnoujściu we dwie. Umówiłyśmy się w schronisku młodzieżowym, gdzie w tym roku zarezerwowałam noclegi (po zeszłorocznych przygodach, nie chciałam ryzykować). To był dobry wybór, gdyż schronisko jest czyste i przytulne. Może trochę przeszkadzała nam radosna grupa emerytów i emerytek, która niezwykle żywiołowo spędzała czas, m.in. śpiewając do późna szlagiery typu „Szła dzieweczka do laseczka…”
W piątek najważniejszym punktem dnia było spotkanie ze znajomymi na odprawie technicznej i odebranie pakietów startowych. Tym razem wzbogaciłyśmy się o urokliwe bandamki pod kask.
Gdy już wszystkich powitałyśmy, zwłaszcza tych, którzy sezon dopiero zaczynali (więc nie byli w Trzebnicy), posłuchałyśmy informacji o maratonie, wróciłyśmy do pokoju. Spać chciałyśmy iść wcześniej, wiedząc, że kolejny dzień będzie trudny. Chuda wymyśliła sobie, że przejedzie 216 km! Ja poprzestałam na skromnych 108 km. Niestety, babcie radośnie śpiewały, a Chuda czekała jeszcze na znajomych, którym odbierała pakiety startowe.
O poranku poczułyśmy, jak bardzo brakuje nam Gui. To ona odpowiedzialna była za sprawy rowerowe, tzn. zaczepiała numery startowe, sprawdzała, czy wszystko z rowerami ok. Tym razem musiałam sama przyczepić numer!
Po lekkim śniadaniu ruszyłyśmy na przeprawę promowa, gdzie czekało już sporo kolarzy. W świetnych nastrojach pojechaliśmy wszyscy na start ( Chuda trochę mruczała, było widać, że jest zdenerwowana i zestresowana)
O przebiegu samej trasy maratonu można napisać tyle, że biegnie S3 ze Świnoujścia do Wolina. Dalej już spokojnymi drogami aż do Stepnicy, a potem z powrotem. Krajobrazy może i dałoby się podziwiać, ale silny wiatr i rzęsisty deszcz zniechęcał do takich obserwacji. No ale przecież nie byłabym sobą, gdybym nie zauważyła piękna wokół siebie.
Na S3 jest jedno miejsce, z którego widać Zalew Szczeciński i ten widok zapiera mi dech w piersiach co roku. Drugim takim miejscem są lasy za Wolinem. Pachnące mokrą trawą, ziemią i wiosennymi kwiatami. I jeszcze bzy… fioletowe, przekwitające, których drobne kwiatki zaścielały naszą drogę.
Innym ważnym elementem tegoż maratonu jest fakt, że na trasie mijamy się praktycznie z każdym zawodnikiem, z niektórymi kilkakrotnie, co buduje tę niesamowitą więź wśród maratończyków. Czasem można pojechać w grupie, zaczepić się komuś „na koło”. Mnie się udało na chwilkę, potem chłopcy z kategorii 60+ odjechali, byli dla mnie za szybcy…
Na mecie zameldowałam się w dobrym czasie, co mnie zaskoczyło, gdyż warunki pogodowe były o wiele gorsze niż w ubiegłych latach.
Zjadłam pyszny żurek, dowiedziałam się, że Chuda zgodnie z planem wyjechała na drugą rundę, pogadałam ze znajomymi i popędziłam do schroniska- należało się umyć i rozgrzać. Z Chudą byłam umówiona ok. 17.00- taki dała sobie czas na przejazd swoich kilometrów.
Gdy po 16.30 znalazłam się znowu na mecie nie padało. Dowiedziałam się jednak, że na trasie kolarze trafili na grad, co mnie trochę zaniepokoiło. Po chwili jednak usłyszałam, że widziano moją Chudą na trasie i że jest uśmiechnięta . Ok. 17.00 stanęłam na rogu obok dwóch innych dziewczyn wyglądających swoich bliskich. Pomyślałam, że jesteśmy takie „Czekajki”. Aby skrócić oczekiwanie trochę pogadałyśmy, znam kilka takich żon kolarzy, które towarzyszą mężom na zawodach- prowadzą „wozy techniczne”, ale przede wszystkim czekają i kibicują. Podziwiam je- czasem maraton rozgrywany jest na takim odludziu, że naprawdę trzeba nie lada wyobraźni, żeby sobie zorganizować te 8-9 godzin czekania!
Dziewczyny doczekały się na swoich bohaterów- bo tak należy nazwać ludzi, którzy przejechali w deszczu, gradzie i wietrze 324 km w czasie trochę ponad 9 godzin! A ja czekałam dalej. Wreszcie i moja bohaterka pojawiła się na horyzoncie! Mokra, brudna, zmęczona i bardzo szczęśliwa. Teraz ona posiliła się żurem i pojechałyśmy do schroniska- należało szybko wypocząć,rozgrzać się (dobrze, że w pokoju grzały kaloryfery i było cieplutko), bo wieczorem chciałyśmy jeszcze uczestniczyć w tradycyjnej imprezie na marinie.
(Buty Chudej były tak mokre, że suszyłam je suszarką do włosów).
Świeżutki dorsz prosto z kutra jest szlagierem maratonu w Świnoujściu, więc nie można go sobie odpuścić.
Grzecznie odstałyśmy w kolejce po swoją rybę i napój, usiadłyśmy ze znajomymi i wesoło spędziłyśmy wieczór.
Dzięki kilku rozmowom udało się temu i owemu załatwić transport do domu, dowiedzieć się czegoś ciekawego, posłuchać wspomnień. Informacje radosne przeplatały się z mniej wesołymi: ktoś pomylił trasę, ktoś zrezygnowała z części wyścigu, koleżanka zaliczyła bolesny upadek, który skwitowała: „teraz jeszcze głośniej będę mówiła o ty, że kask chroni naszą głowę”.
Oj, lubimy te wieczorne spotkania, gdy nikt już niczego nie musi…
Kuśtykająca lekko Chuda tak mnie rozczuliła, że z mariny wróciłyśmy taksówką.
W niedzielę pozostało już tylko wyszykować się na dekorację. Oczywiście w sukienkach (myślę, że te nasze sukienki przeszły już do anegdoty, zresztą jedną opowiedziała sama Chuda: „największym dylematem mamy jest, jaką sukienkę za zabrać na maraton: zieloną, zieloną, czy zieloną”).
Na zakończenie jeszcze epizod z promu: już wszystkich pożegnaliśmy , umówiliśmy się na następny maraton i… spotkaliśmy się na promie „Karsibór”. To było wesołe i trochę hałaśliwe spotkanie.
Podsumowując: było świetnie. W klasyfikacji naszego rodzinnego teamu znów wygrała Chuda. Nawet na pierwszym kółku była lepsza o 2 minuty.
P.S. Koniecznie trzeba wspomnieć o przepysznych bułeczkach z łososiem i fantastycznych organizatorach, których baaardzo lubimy!
Ruda, czyli Ania Kruczkowska
Źródło: Blog Kobiece rozmówki przy herbacie (klik).