Jurek Respondek – informacje i podziękowania
22 maja 2015BEZPIECZEŃSTWO Maratonów Długodystansowych
24 maja 2015190 km, 11 godzina jazdy… z asfaltu wyrastają góry, skalne bloki sięgające nieba. Monumentalne, niewzruszone, piękne. Strażnicy drogi. Mojej drogi. do mety zostało zaledwie kilka kilometrów, a ja dopiero teraz wiem, jaki tytuł nadam wpisowi. Przez ponad 10 godzin chłonęłam pejzaże, zapachy, emocje, ale dopiero te wypiętrzone nad asfaltem skały, które przecież widziałam tego dnia trzeci raz ustawiły moje myślenie o dzisiejszej drodze.
Za chwilę przejadę metę, uniosę ręce w geście zwycięzcy, bo choć dojadę do mety prawie ostatnia, to przecież jestem zwycięzcą…
Piątkowe południe, znów wsiadamy do zapakowanego rowerami samochodu. Przed nami 600 km trasy na południe Polski. Z Chudą jesteśmy świetnie zgrane na trasie. Wiemy, kiedy trzeba się zmienić za kierownicą, mamy ulubione stacje benzynowe. Bezpiecznie docieramy w Góry Stołowe, gdzie już czekają na nas Gui, znajomi i przyjaciele.
Nocleg zaplanowałyśmy dokładnie w tym samy miejscu co w ubiegłym roku: w bazie maratonu. W hostelu wita nas przeurocza recepcjonistka, która już wcześniej dzwoniła, żeby się upewnić, kiedy będziemy. Jej radość z naszej wizyty zaskakuje nas, ale i mile łechce.
Przyjechałyśmy na tyle późno, że jest już po odprawie technicznej. Na szczęście trasa niczym nie różni się od ubiegłorocznej, więc wiemy, czego się spodziewać. Witamy się z Orgami i nielicznymi już o tej porze znajomymi. Potem mamy czas dla siebie.
W sobotę budzę się już o piątej, sprawdzam pogodę- budzi się słoneczny dzień, baza maratonu zaczyna już tętnić życiem- przyjeżdżają zawodnicy, Orgowie dopinają wszystko na ostatni guzik.
Śniadanie przygotowuję tak, aby spokojnie zjeść i przygotować się do startów. Cały hostel pachnie naszą jajecznicą ( w zeszłym roku sprawdziłam wyposażenie kuchni, więc zaplanowałam porządne śniadanie)
O 8:08 codzienność przestaje istnieć. Startuję. Liczą się tylko droga i góry. Mijam ruiny renesansowego pałacu w Ratnie, skręcam na Wambierzyce. Nagle na asfalcie miga mi coś różowego: dowód rejestracyjny. Prawdopodobnie zgubił go któryś z gigantów startujących przede mną. Podnoszę- oddam w Wambierzycach strażnikowi granicznemu. Wiem, ile stresu towarzyszy zgubieniu dokumentów (przecież w tym roku zgubiłam je już dwukrotnie). Ledwo spoglądam na barokową bazylikę- będę miała okazję oglądać ją jeszcze dwukrotnie.
Potem zaczynają się góry. Mijają mnie kolejni zawodnicy, czasem krzyknęli powitanie, czasem zachętę. Trochę bawiło mnie, gdy tłumaczyłam, że potrzebuję sił na 200 km, a nie 135.
Na punkcie żywieniowym zostawiam zbędną już teraz bluzę z długim rękawem. Przekomarzam się z obsługą, przypominają mi zeszłoroczną burzę i moje zmarznięte palce. A potem dojeżdża do mnie Krzyś i przez następne godziny jedziemy razem. Dopiero w połowie ostatniego okrążenia zostaje w tyle.
Droga… trzy razy pałac w Ratnie, trzy razy bazylika w Wambierzycach, trzy razy woń młodego zboża przemieszana z zapachami setek kwiatów rosnących na skarpie i kwitnących właśnie jabłoni.
Trzy razy dziurawy podjazd i takiż zjazd. Trzy razy dom obrośnięty bluszczem i kapliczka, a obok budka lęgowa..budka lęgowa? Zauważyłam ją dopiero na trzecim okrążeniu, podobnie jak ujęcie wody „Staropolanka”.
Trzy razy kaczeńce na poboczu, skalne Grzybki, staw rybny i pasące się na skarpie krowy, daniele, kozy. Ba, jest nawet lama.
Trzy razy wysypisko śmieci, żółte pierwiosnki. Trzy razy drewniana dzwonnica w Kudowie, podjazd do Karłowa i fantastyczny Szczeliniec, trzy razy karkołomny zjazd do Radkowa. Ten, na którym wyrastają strażnicy drogi…
Nudne? Niekoniecznie. Na każdym okrążeniu widzę trochę inaczej, zwracam uwagę na inne szczegóły. Raz dochodzi mnie woń grilla i śmiech bawiących się w ogrodzie dzieci, innym razem spada mi łańcuch, skalny wąwóz wyżłobiony przez rzekę zauważam na drugim okrążeniu.
Przy trzecim podjeździe w lesie dopiero stwierdzam, że on faktycznie jest dosyć stromy, wtedy też czuję zapach rozgrzanego igliwia, żywicy, lasu.
Niezmienna jest jedynie moja euforia. Ta mnie nie opuszcza. Mam ogromną frajdę zarówno na podjazdach – ani razu się nie zasapałam, nie wymordowałam – jak i na szaleńczych zjazdach. Na pierwszym okrążeniu podchodzę do nich jeszcze bardzo ostrożnie- za dobrze pamiętam swój zeszłoroczny strach w czasie burzy. Ze zjazdu na zjazd czuję się jednak pewniej – znam już każdą dziurę w asfalcie, każdy wybój. Podglądam też moich kolegów, którzy niewiele robią sobie z dziur i mijają mnie w pełnym pędzie (nie dla wszystkich ten pęd kończy się dobrze – trzech doświadczonych zawodników nie ukończyło maratonu po wypadku na trasie). Coraz rzadziej i ja zaciskam hamulce. Pęd powietrza oszałamia, zastanawiam się, czy wiatr, który owiewa mi twarz faktycznie wieje, czy sama go tworzę. Przy podjazdach przekonuję się jednak, że wiatr przyciągnęłam sobie znad morza… Ostatni postój na punkcie żywieniowym – dowiaduję się, że Chuda nie jedzie za mną – skróciła dystans do 135 km .
– co tym razem?- zadaję sobie pytanie. (odpowiedź otrzymam na mecie – arytmia na drugim okrążeniu osłabiła ją i wolała zjechać) Na ostatnich kilometrach mijają mnie kolejne ekipy z obsługi maratonu – przejechałam, więc oni kończą pracę- za każdym razem słyszę ciepłe słowa – a to umawianie się na mecie, a to przypomnienie, że mam zdążyć na dekorację.
Zdążyłam :) Gdy przejeżdżam bramę, słyszę, że uroczystość już się rozpoczęła. Dostaję medal i idę się przebrać.
Wystarczy mi kilka minut, by już w zielonej sukience odebrać puchar. Mam trochę czasu na rozmowy z przyjaciółmi, kolegami. Słucham ich opowieści, śmieję się, dzielę swoimi wrażeniami.
W losowaniu mamy szczęście do termosów. Jeden dostaję ja, drugi Chuda.
Impreza dobiega końca, ludzie się rozchodzą. Żegnamy znajomych, kemping pustoszeje. Zostają członkowie Klubu Kolarskiego Ziemi Kłodzkiej, którzy przygotowali maraton i teraz zwijają biuro. My nadal siedzimy pod namiotem, wymieniamy się wspomnieniami, Gui z Ewą pojechały jedno kółko, by móc spokojnie wybrać się do Czech na knedliki i czeskie piwo. Opowiadają teraz o swojej eskapadzie. Z głośników płynie polska muzyka lat 80/90. Podrywamy się do tańca i przez chwilę podrygujemy w rytm szlagierów.
Wreszcie i na nas pora, wszak kolejnego dnia czeka nas wielogodzinny powrót samochodem nad morze. Wieczorem jeszcze trochę rozmów w pokoju, przytulaski z Gui, przecież znów nie będziemy się widzieć przez trzy tygodnie…
To był kolejny udany maraton, świetnie przygotowany, dopięty na ostatni guzik. Nieodmiennie podziwiam dbałość kłodzkich orgów o bezpieczeństwo na trasie, dokładność w oznakowaniu trasy i dziur na niej.
źródło: Kobiece rozmówki przy herbacie