Puchar Polski w Szosowych Maratonach Rowerowych 2024 | Puchar Polski Maratończyków w Jeździe Indywidualnej na Czas 2024 | Puchar Polski w Maratonie GRAVEL 2024

Rewal
20-21.04.2024

Gryfice
25-26.05.2024

Radowo Małe
22-23.06.2024

Płoty
20-21.07.2024

Choszczno
08.09.2024

Pniewy
21-22.09.2024
15 sierpnia 10:00 start Race Around Austria! Ty też bierzesz w tym udział!
26 lipca 2012
Bartosz Huzarski na Klasyku Kłodzkim!
26 lipca 2012
15 sierpnia 10:00 start Race Around Austria! Ty też bierzesz w tym udział!
26 lipca 2012
Bartosz Huzarski na Klasyku Kłodzkim!
26 lipca 2012

Grze$, czyli mikoy na PeakBreak

Prolog

O PeakBreak dowiedziałem się od Aceroli, który także zastanawiał się nad jakaś etapówką. Ostatecznie zmienił jednak plany, a ja uparcie stałem przy swoim – chcę jechać na etapówkę. Chęć wyjazdu zgłosił także mój licealny kolega Arek, z którym jechałem w zeszłym roku maraton Styrkeproven (Trondheim-Oslo, 540km), jednak termin PB mu nie pasował, wiec uderzyliśmy na teamową jazdę w TransAlpie.

Jak się jednak okazało zabraliśmy się za to zbyt późno i wszystkie miejsca były już zajęte, a pozycja nr 130 na liście rezerwowych drużyn nie wróżyła sukcesu. Pozostał jeszcze wyścig etapowy HauteRoute (Geneva-Nicea, ), ale z kolei ten termin mi nie pasował, w planach na 2012 r. był bowiem jeszcze Bałtyk-Bieszczady, plus to horrendalne wpisowe (1200Eur!).

Zostałem zatem sam na placu boju i stwierdziłem, że co tam, jadę na PeakBreak (8 dni, ok. 900km i 18.000 metrów przewyższenia). Wyścig najtańszy z wyżej wymienionych – wpisowe „tylko” 490Eur, plus organizatorzy udostępnili „booking tool”, a wiec zajęli się sprawą zarezerwowania noclegów dla poszczególnych etapów i dostarczenia do nich bagaży.

Rejestruję się, wpłacam kasę i czekam. Przy okazji obmyślam strategię na maraton. Strategia jest prosta – przejechać. Plan A – jak się uda, nie być ostatnim, plan B – „nie być zawsze ostatnim” i plan C – „choć raz nie być ostatnim” Plan D przewiduje z kolei bycie ostatnim, ale zmieszczenie się w limicie czasowym etapów, a plan E „do diabła z limitami i tak poczekają”, czyli powrót to czystej strategii – przejechać . Oczywiście strategia musi wpisywać się w nazwę teamu, postanawiam zatem wystartować pod nazwą „langsamer Greg” (powolny Grzegorz), tak by już nikt nie miał wątpliwości z kim ma do czynienia.

6 lipca
O 2h w nocy wsiadam w auto i jadę do Seeboden. Po około 12h i 1100km jazdy jestem na miejscu. Leje, grzmi i generalnie humoru mi to nie poprawia. Ładnie, tyle jechać i zamiast górek widzieć błyskawice i chmury. Niefart.

Odbieram pakiet startowy, a w nim: książeczka z trasą wyścigu + laminowane kartki z instrukcjami do jazdy dla poszczególnych etapów, torba na rzeczy, zestaw żeli i batonów Isostara na wszystkie etapy wyścigu, naklejki z numerem na kask, na sztycę i 4 agrafki. Po zastanowieniu dochodzę do wniosku, że chyba przecież coś do tych agrafek powinno być – może jakiś numer na plecy? A i owszem, ale poczta austriacka nie dosłała numerów, także ten problem mamy z głowy, specjalnie nie cierpię, zawsze to mniej roboty (jak się później okaże, numery odnalazły się na 5 etapie).

Jadę do „zabookowanego” pensjonatu, lekki obiad i czekam na briefing o 18h. Briefing odbywa się tylko po niemiecku, co może trochę dziwić, bo gości z Danii, Holandii etc. jest trochę. Wśród łącznej liczby 92. uczestników jestem jedynym Polakiem i zdaje się pierwszym w piątej już odsłonie PB. No cóż, zdanie o polskim „kolarstwie” wyrobią sobie na moim przykładzie

Etap 1-7 lipca

Etap pierwszy, 109km i 2600m przewyższenia zaczyna się w Seeboden i wiedzie przez Gailbergsattel (ok. 1000m), Plöckenpass (1.357m), gdzie przekraczamy granicę austriacko-włoską, a na deser serwują nam podjazd z około 550m na legendę Giro, tj. Monte Zoncolan (1.730m). Zoncolan daje w kość, pierwsze kilometry są dość płaskie, tzn. w stylu 10-12% i jak już człowiek widzi miasteczko i wydaje się, że przeżył, trzeba skręcić w lewo i zaczyna się właściwa góra, gdzie nachylenie na ostatnich 3km sięga nawet 23%, przy czym nie jest to jednorazowy wyskok, ale dość długie fragmenty. O płynnym pedałowaniu nie ma tu już mowy (przynajmniej u mnie), przepycham ile mogę zastanawiając się, czy to już tym razem nie dam rady, bo jeśli tak, to zostaje dość kluczowe pytanie, czy aby na pewno zdążę się wypiąć z bloków.

Technika jechania zygzakiem trochę pomaga, ale na dość wąskiej drodze i przy tak dużym wysiłku są to skręty dość nieporadne. Kończy się tym, że jakieś 500m przed metą podjeżdżam zbyt blisko ściany nasypu i tracę równowagę. Szczęśliwie udaje mi się w porę wypiąć. Stoję i patrzę jak 50 metrów przede mną kolejny uczestnik jest w tej samej sytuacji. Jak widać obaj założyliśmy sobie, że z buta iść nie będziemy, ale ruszenie na nachyleniu ok. 20% i wąskiej drodze nie jest proste.

Cale szczęście z pomocą przychodzi wspomniany już murek. Opieram kolarkę tylnym kołem o murek, wskakuje na rower cisnę i… i trza będzie powtórzyć. Za drugim razem już się jednak udaje, ruszam i „pędzę” do mety. U góry bufet, jak się jednak okazało już zajęty przez dwie dorodne kremowe krowy alpejskie, które korzystając z przerażenia organizatorów czyszczą stolik z żarciem Krótki postój i pędzę już z górki do Arta Terme, gdzie mam następny nocleg.

Mój czas: 5:59:03,1
Czas najlepszego zawodnika: 3:53:12,4
Czas najwolniejszego zawodnika: 7:39:38,0

Etap 2 – 8 lipca

Kolejny słoneczny dzień. Jak się okazuje później nie dla wszystkich – dziewięciu uczestnikom skradziono w nocy rowery w jednym z hoteli (zostawione w przechowalni). Ja, polskim zwyczajem, wolałem mieć swój rower w pokoju, zawsze to człowiek się czuje bezpieczniej, plus coś się zawsze przykręci, nasmaruje etc. Cześć osób zakończyła zatem przygodę z PB na etapie pierwszym, cześć miała ze sobą 2 rowery (generalnie niektóre osoby przyjechały z całym wozem technicznym, trenażerem, rowerem treningowym, zestawami kół etc.), jedna osoba załapała się na rower demonstracyjny teamu Dalleno.

Startujemy zgodnie z planem o 8:00 i mamy do przejechania 178km i 3800 metrów przewyższenia. Pomimo braku górek o typu Zoncolan, etap był dość trudny, a limit czasu – 18:30 dość napięty. Szczególnie we znaki dały się Tre Croci Pass (1.809m) i Falzergopass (2.100m), na tym ostatnim postanawiam zrobić sobie przerwę na podziwianie widoków i zdjęcia. Koniec końców dojeżdżam w limicie do Bruneck’a, gdzie przyjdzie mi zostać jeszcze 2 noce.

Mój czas: 9:28:19,0
Czas najlepszego zawodnika: 5:49:40,4
Czas najwolniejszego zawodnika: 11:41:34,5

Etap 3 – 9 lipca

Znów słońce, to cieszy. W nocy burze, jednak w dzień słońce, taki układ mi odpowiada. Do przejechania dzisiaj „tylko” 26km. Czasówka. Niby proste, choć profil trasy ewidentnie wskazuje, że płasko nie będzie (1.500 metrów przewyższenia). Jak się później okaże nie będzie też stromo, będzie bardzo stromo – w porywach do 26% nachylenia, a na ostatnich 4km podjazdu urywa się asfalt i zaczyna droga szutrowa. Rowerem szosowym po szutrze i kamieniach?!

Nastrój poprawia trochę fakt, że na zakrętach są zdjęcia kolarzy z Giro, znaczy się ktoś już kiedyś tędy jechał (przypomina mi się, że oglądam za mało Eurosportu i kolarstwa, jakoś w telewizji minie to nudzi, pewnie znałbym te twarze, a nazwiska coś by mówiły – być może nawet góra jest znana Powyższe rozterki szybko odkładam jednak na bok, bo albo się skoncentruję albo zaraz zaliczę glebę. Się tu człowiek stara, ciśnie w te pedały, a koła buksują na kamieniach.

Co zrobić. Jadę dalej. Już widać czubek góry. Nauczony doświadczeniem nie cieszę się, pewnie znów coś się tam czai na końcu. Niestety nie mylę się. Po krótkim wypłaszczeniu na ostatnich 2 km zaczyna się prawdziwa jazda. Patrząc na podjazdy nie wierzę, że jestem w stanie podjechać, ale z buta nie pójdę, próbujemy! Kilkaset metrów przejechane, dopadam wypłaszczenia, wypinam się z bloków i sapię.

Serce wali jak opętane, ale będzie dobrze, nie pierwszy i nie ostatni raz tak wali. Humor poprawia fakt, że wszyscy którzy nadjeżdżają charczą jak astmatycy, nikt nie wygląda na wypoczętego.

Wsiadam na rower i jadę. Kilkanaście metrów dalej rzuca mną na lewo i prawo, łapię kamienie, tracę równowagę i… stoję, zdążyłem się wypiąć (nie wszyscy mieli takie szczęście), ale patrząc na kąt wzniesienia ruszyć nie dam rady. Próbuję ruszyć, kicha, koła ślizgają się, trudno złapać równowagę, szkoda, te 10-20 metrów do wypłaszczenia musze podejść. Idę i widzę jak inni się męczą, jedni na rowerach, inni już od dłuższego czasu na boso, po szutrze prowadzą rower (ach te szosowe buty – napisał posiadacz butów mtb Po chwili dopadam mniej stromego kawałka, wsiadam, ruszam i po raz kolejny „pędzę” do mety. Po drodze mijam kilku „bosonogich” i znów nie jestem ostatni Jeszcze tylko pastaparty i powrót kolejką na dół.

Mój czas: 2:33:55,9
Czas najlepszego zawodnika: 1:19:06,3
Czas najwolniejszego zawodnika: 3:41:21,3

Etap 4 – 10 lipca

Pierwszy dzień który postraszył deszczem. Z rana trochę pokropiło, ale w sumie było sucho. Jechało się miło i dość sprawnie, jeden 35 kilometrowy podjazd (na wysokość ok. 2.100m), a później z górki. Na zjeździe zimno i widać jak nadciągają chmury burzowe. Montuje się ekipa 5 osób, dajemy zmiany i pędzimy co tchu do mety. Po 15 minutach od finiszu zaczyna się ulewa.

Mój czas: 3:53:58,0
Czas najlepszego zawodnika: 2:54:00,7
Czas najwolniejszego zawodnika: 5:15:20,7

Etap 5 – 11 lipca

Etap na który długo czekałem. W końcu wdrapiemy się na 2.600m i przejadę piękną Großglockner Hochalpenstraße. Zapowiedzi pogodowe nie są jednak dobre, ma padać, a temperatura sięgać 10-14C. Przy czym raczej nie podają jej dla 2.600m – nie wygląda to dobrze, a przede mną 134km, w tym 30km zjazdu. Start mamy o 7:00, śniadania w hotelu nie uwidzisz, wszyscy śpią, zjadam swoje zapasy żywieniowe i pędzę na start.

Zimno, ale nie pada, to już coś. Jako jedyny mam na sobie plecak, a co mi tam, leaderem i tak już nie będę, ani najlżejszym zawodnikiem Wolę mieć wszystko przy sobie. Zjazd z 2.600km na 800m w deszczu i wietrze nie zapowiada się miło, lepiej mieć co ubrać. Ruszamy. Pierwsza górka idzie szybko i zaczyna się właściwy podjazd do Hochtor. 30km podjazdu w moim wydaniu trwa długo, bardzo długo, ale wychodzi słońce, są ładne widoki, serpentyny – jest pięknie.

Na szczycie wita mnie kilka burzowych chmur, trochę kropi i wieje, ale nadal nie można nazwać tego deszczem. Zaczyna się zjazd, zjazd w chmury, bo te są poniżej szczytu. Wpadam w mleko i widzę nie wiele więcej niż kilkanaście metrów przed sobą. Teren nieznany, 50-60km/h na budziku, czas zwolnić.

Już z mniejszą prędkością przejeżdżam chmurę i zjeżdżam na sam dół. W dolinie ciepło, wręcz gorąco. Wszystkie kurtki idą w odstawkę, dość dużą grupką (ok. 10-12 osób) pędzimy po względnie płaskim terenie do mety. Tempo jest jednak za szybkie dla mnie i postanawiam odpuścić, w końcu to ma być przyjemność, a nie gnanie do mety. Odpadam.

Kilkanaście metrów dalej peleton rozrywa się na mniejsze grupki. Niektórzy także sobie odpuścili, postanawiam dopędzić ostatnią z nich, zawsze to raźniej będzie. Cisnę i po kilku minutach jestem już w grupie. Dajemy zmiany i suniemy dostojnie do mety w Neukirchen. Na mecie kanapki i lokalne piwo, do tego słońce, trawa i… czego chcieć więcej?

Mój czas: 6:36:10,7
Czas najlepszego zawodnika: 4:31:40,5
Czas najwolniejszego zawodnika: 9:11:06,1

Etap 6 – 12 lipca

Kolejny krótki etap – tylko 55km. Dwie góry, przy czym tylko ta ostatnia wydaje się groźna – Kitzbüheler Horn (1.670m). Znów zapowiadają deszcze. Startujemy, jest zimno, ale nie pada i tak już zostanie. Pierwszą górę przejeżdżamy sprawnie, ale już na zjeździe przypomina o sobie groźne oblicze gór.

Jeden z uczestników ma kraksę, zajmują się już nim odpowiednie służby, stoi, ale jest cały czerwony na boku, wszystko przeszlifowane. Dzisiaj już nie pojedzie, później docierają do nas wiadomości, że nie odniósł żadnego złamania, może mówić o sporym szczęściu. Nie wszystkim się tak udało – około 5 osób miało groźniejsze wypadki zakończone złamaniem obojczyka, wybitym barkiem, zerwaniem mięśni etc.

My jednak jedziemy dalej, w Kitzbühel witają nas korki, przydaje się umiejętność jeżdżenia w mieście, lawirujemy między autami i pędzimy w stronę Kitzbüheler Horn. Góra wita nas serpentynami, dość sporym nachyleniem (sięgającym nawet 22,3%, jednak tylko na krótkich fragmentach), a po Kronplatz i Zoncolan nie robi to już wrażenia. Bez większych przeszkód, płynnie zjawiamy się na górze. Pakujemy się do busów i wracamy do Neukirchen (niektórzy chętni wracają rowerem).

Mój czas: 2:56:33,0
Czas najlepszego zawodnika: 2:04:09,5
Czas najwolniejszego zawodnika: 3:59:59,9

Etap 7 – 13 lipca

Jeden z dłuższych etapów, bo 179km i 2.400 metrów przewyższenia. Niestety prognozy pogody nie są dobre, ma być zimno (10-12C) i padać. Liczę jednak, że znów się nie sprawdzi i jakoś uda się po suchemu przejechać. Jednakże jak to mawiają, do trzech razy sztuka. Na starcie niebo zachmurzone, ale nie pada, lecz już po pół godzinie jazdy zaczyna kropić, popadywać, aż w końcu leje. Staję wraz z dwoma innymi uczestnikami (Austriakami – ojciec z synem) ubieramy kurtki przeciwdeszczowe, ochraniacze na buty, w międzyczasie peleton i wozy asekurujące odjeżdżają w dal.

[Tu trzeba zaznaczyć, że wszystkie etapy zaczynały się od zneutralizowanego startu (za wyjątkiem czasówki na etapie 3-cim) i wspólnego przejazdu kilku, kilkunastu kilometrów w pełnej eskorcie, w celu wyprowadzenia z miasta i bezpieczeństwa. Miało to, przynajmniej dla mnie, jeszcze jeden miły aspekt – można było się spokojnie rozgrzać. Tempo wiodącego samochodu nie było zbyt duże.] Zostaliśmy zatem we trójkę i jedziemy dalej. Ze względu na intensywne opady nie ma malowanych oznaczeń na drogach, wypatrujemy więc czarnych strzałek przyczepianych na żółtych kartonikach do znaków, tych jest jednak mało i od czasu do czasu trzeba się zatrzymywać, aby sprawdzić w rozpisce, gdzie trzeba jechać. Postoje nie należą do miłych, człowiek momentalnie ziębnie, a ponowne dogrzanie zajmuje trochę czasu.

Na jednym z postojów jest mi już tak zimno, że postanawiam włożyć ostatnia deskę ratunku jaką jest sportowa, obcisła koszulka (typu potówka), zachomikowana pod siodełkiem. Niewiele, ale zawsze to więcej niż było. Kontynuuję zatem jazdę mając na sobie: koszulkę sportową z długim rękawem, koszulkę z krótkim rękawem, koszulkę rowerową, rękawki, krótkie spodnie rowerowe, nogawki, ochraniacze na buty i pelerynę. Skłamałbym gdybym powiedział, że jest mi ciepło. Nogi dają radę, ale góra dygoce. Za cholerę nie mogę dojść do stanu względnego ciepła.

Na dodatek łapię kapcia. Całe szczęście koledzy czekają na mnie i razem zabieramy się do wymiany. Sprawdzam oponę, żeby upewnić się, że już nic w niej nie siedzi, kolega przygląda się, nic nie zauważamy – opona powinna być czysta. Zakładam nową dętkę oraz oponę na felgę, pompuję i w tym momencie zauważam wystające szkło. Wyjmuję je, ale jest już za późno, dętka przebita, czas na kolejną wymianę. Powtarzamy wszystkie czynności czując jak woda ścieka nam po plecach i jak kostnieją nasze ciała. Trochę ciepła dostarcza pompowanie opony, żeby dobić ją do jakiegoś przyzwoitego ciśnienia. Dobra, gotowe, ruszamy dalej.

Zzziimmmmnooo. Zaczynamy zjadać nasze żele i batony. Wrażenie jest takie, że większość energii idzie nie na pedałowanie, ale na ogrzanie organizmu. W końcu, po 2h jazdy zaczynają się góry. Ma to ten pozytywny aspekt, że od samej pracy robi się cieplej, tyle, że oznacza to, że cierpienie będzie trwało dłużej – prędkość wspinania jest mizerna. Po kolejnych 2h jesteśmy na Dientner Sattel (1.342m) i szykujemy się na zjazd do poziomu blisko 500m. Zjeżdżam ściskając mocno hamulec przedni i tylny, mimo to prędkość nie spada poniżej 30-40km/h (jak się później okaże, hamulce w ciągu tylko tego jednego dnia starły się prawie do zera), robi się strasznie zimno, tak zimno, że nie jestem już w stanie zapanować nad górną częścią swojego ciała.

Ręce skostniałe, szczęka lata, tułów się trzęsie i, co najgorsze, łokcie latają we wszystkie strony, co powoduje, że nie jestem w stanie utrzymać kierownicy prosto. Po 12 kilometrowym, konwulsyjnym zjeździe znajdujemy się na dole, co przynosi ulgę oraz sporo wody spływającej z gór. Jazda przypomina już bardziej brodzenie w kałuży niż jazdę po szosie. Na dodatek brak wskazówek gdzie jechać.

Kartki z informacjami niewiele mówią, znaków brak, w końcu zauważamy, niebieskie oznaczenia PB (żółte kartki się skończyły. Jedziemy dalej, mijając od czasu do czasu osoby, które postanowiły zrezygnować. Czuję jak na wysokości prawego achillesa zamek od ochraniaczy na buty depiluje mi nogę (już teraz wiem, czemu kolarze się golą , po wygoleniu włosów przechodzi do skóry, na koniec dnia mam 2 małe wyrwy w nodze na pamiątkę. W międzyczasie licznik rowerowy dostaje bzika i przechodzi w tryb „demo”, którego notabene nie posiada. Cyferki latają jak szalone, wszystko przełącza się jak chce, włącznie ze zmianą języka.

Nic to, przed nami 50km podjazd. Będzie cieplej, tyle, że znów się wszystko wydłuży. Po 3h jesteśmy na szczycie Obertrauern (1.752m), deszcz jakby ustaje, jest nadzieja, że na zjeździe nie będzie tak zimno. Jeszcze tylko 30km, damy radę. Dołącza do nas kolejna osoba i we czworo pędzimy na dół. Potem trochę wypłaszczenia, zmiany i meta. Blisko 8h w deszczu przy temperaturze oscylującej w granicach 10-12C. Myślę tylko o dostaniu się do pokoju hotelowego. Okazuje się, że jest to agroturystyka, a w łazience jest podgrzewana podłoga…

Mój czas: 8:22:30,7
Czas najlepszego zawodnika: 5:36:30,7
Czas najwolniejszego zawodnika: 9:29:37,8

Etap 8 – 14 lipca

Etap 8, ostatni, 102km, 2.100 metrów przewyższenia. Etap przyjaźni? A gdzie tam, czołówka już na mecie, ja dalej kręcę. Ale mam w pompie. Nie pada, są ładne widoki i założenie, że jak tylko dobije do ostatniej góry (Schiestlscharte, 2.100m), to później już nic nie robie. Fiesta, roluję się na dół i podziwiam widoki, licznik zaparowany, oddaje wodę z etapu 7-ego.

Po drodze spokój zakłóca karetka, któryś z naszych przechojrakował i wypadł na zakręcie. Jest przytomny, ale niezdolny do jazdy. Pakują go do ambulansu. Utwierdza mnie to tylko w przekonaniu, żeby się nie spieszyć. Snuje się spokojnie i docieram bezpiecznie do mety.

Moja pierwsza etapówka ukończona. Yes! Yes! Yes!

Mój czas: 5:34:10,4
Czas najlepszego zawodnika: 3:25:45,6
Czas najwolniejszego zawodnika: 6:12:26,1

Epilog

Łącznie, oficjalnie przejechałem 874 km (razem z dojazdami do hoteli, powrotami z tras, rozgrzewką etc. wychodzi tego pod 1.000km), spędziłem 45 godzin i 25 minuty w siodełku. Na 92 startujących do mety dojechało 75 osób, a ja zgodnie z moim planem nie byłem ostatni.

Mój czas: 45:24:41
Czas najlepszego zawodnika: 29:49:04,1
Czas najwolniejszego zawodnika, który ukończył cały maraton: 52:42:37,5

Linki:
http://peakbreak.com/videos-2012
http://peakbreak.com/photoshop
http://www.facebook.com/peakbreak

PS. Może kogoś zainteresują takie stroje, bardzo oryginalne, łatwo znaleźć się w tłumie http://mtb-trachten.com

Grze$

Facebook