Mrówki na trasie czyli GMR
16 czerwca 2006I Leszczyński Maraton Rowerowy
21 czerwca 2006Szerszenie
I edycja i już taki sukces. Trzeba przyznać, że wracając do domu byliśmy dalej po miłym wrażeniem całego dnia i imprezy, ale po kolei ;)
I edycja i już taki sukces. Trzeba przyznać, że wracając do domu byliśmy dalej po miłym wrażeniem całego dnia i imprezy, ale po kolei ;)
O całej imprezie dowiedzieliśmy się tradycyjnie od „wszystko wiedzącego” Waldka. Nie zastanawiając się długo zdecydowaliśmy się na uczestnictwo. Większość z nas miała już za sobą trudy Maratonu Łobeskiego, więc wiedzieliśmy mniej więcej czego można się spodziewać. Chociaż z początku większość miała jechać na dystansie 220 km jednak zmieniliśmy na 110. Wszystko zostało zaplanowane, zgłoszenia wysłane, trzeba było tylko czekać na sobotę…
Wyjazd zaplanowano na godzinę 6 rano. Na miejscu okazało się, że jednak Waldek nie będzie brał udziału w maratonie. Co do powodów to powiem jedynie, że nie nasza to sprawa a on nam się tłumaczyć nie musi. Droga przebiegła spokojnie, mieliśmy tylko trochę problemów ze znalezieniem miejsca startu, ale w końcu trafiliśmy tam gdzie trzeba. Przeżyliśmy miłe zaskoczenie widząc tyle osób przygotowujących się do startu. Przyjechali również nasi starzy znajomi z Interkolu. Wkrótce dojechał do nas również i Marek. Szybko się zapisaliśmy, odebraliśmy numery startowe i ruszyliśmy się przebierać a potem na rozgrzewkę.
Z początku było małe zamieszanie, bowiem z powodu nieobecności Waldka nasza grupa ma niedobór, jednak szybko załatwiliśmy tę sprawę biorąc innego kolarza, Piotrka. Udało nam się również zmienić u organizatorów kolejność startowania naszych grup, dzięki temu mniej liczna grupa Szerszeni startowała jako pierwsza a po niej po dwóch minutach startowała druga. W pierwszej grupie ustawili się na starcie: Ja (Paweł), Marek, Rafał, w drugiej grupie byli Zenek, Mirek, Henio, Zbyszek, Boguś i Grzesiek.
Start i jedziemy. Przed nami 110 km, czyli trochę jazdy. Początkowe kilometry idą dosyć łatwo, staramy się jechać w miarę szybko, jednak Marek ciągle nas przywołuje do porządku i pilnuje, byśmy czekali na resztę Szerszeni. Doganiamy i mijamy pierwszych zawodników, dziwna sprawa, bo jesteśmy dopiero na pierwszych kilometrach. Marek ciągle się odwraca i wygląda, czy nie ma naszych. W pewnym momencie krzyczy, że są, jednak okazuje się, że znów zniknęli. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy co się stało. Tymczasem lecą kilometry, tempo ok 35 km/h. Naszego zawodnika, który jechał z nami w grupie zgubiliśmy, kilku „spadochroniarzy” jedzie z nami, ale nie wiemy jak wytrzymają dalej, bowiem coraz ciężej idzie im trzymanie koła. Wreszcie na 20 kilometrze dojeżdża do nas nasza grupa. Przyjechali błyskawicznie, zrównali się z nami. Nagle zrobiło się tłoczno na trasie. Padre rozejrzał się jak dowódca całej watahy, krzyknął na nas, byśmy włączyli się do grupy i nagle jak na komendę cała drużyna Szerszeni przyśpieszyła mocno, zostawiając większość obcych kolarzy z tyłu. Utrzymał się tylko Piotrek. Tempo wzrosło od razu do 40-41 km/h. Ze szczątkowych informacji dowiedzieliśmy się, że Grzesiek miał wypadek i już nie jedzie. Padre pokrzykując i wydając rozkazy gonił nas ze średnim tempem ok 40-45 km/h. Szybko dochodziliśmy inne grupy, niektóre mijaliśmy tak szybko, że nie było nawet czasu na rozmowę. Po pewnym czasie doszliśmy grupę miejscowych kolarzy z Bikefun razem z Adasiem, kolarzem poznanym przez samym maratonem. Kilka zdań rozmowy i znów zmiana i pedałowanie ile sił w nogach. Trasa ładna, w miarę dobrze oznakowana. Siły były, humory w miarę dopisywały. Mijały za nami wioski i miasta. W połowie drogi na ok 55 km okazało się, że jedziemy dopiero 1 h 30, czyli było bardzo dobrze. Okazało się rychło, że to była ta lepsza i łatwiejsza połowa trasy do przebycia. Pojawiły się wzniesienia i to coraz bardziej strome i męczące. Jakość drogi się popsuła znacząco, a miejscami była wręcz fatalna, na szczęście dobre oznakowanie uchroniło Szerszeni przed wypadkami i przebitymi dętkami. Pecha miał kolarz jadący z nami, który za wolno przeczytał ogromny napis „Dziury” na szosie i zaczął się pytać, to tam było napisane. Jedna wielka dziura i nieszczęśnik już miał dwa kapcie. Przed nami najgorszy podjazd, ten, o którym przestrzegał mnie Adaś przed startem. Tempo okrutnie spadło, po twarzach widać było, że to nie przelewki. Potem lekki zjazd i znów do góry. Pojawił się punkt kontrolny i stoliki z wodą. Tutaj nastąpiło małe zamieszanie, bowiem Marek jako jedyny zatrzymał się by uzupełnić bidon, natomiast reszta rzuciła się w dół po dziurawej drodze. Grupa się porwała, tempo spadło do ok 30 km/h. Zaczęła się trasa pełna podjazdów i wiatru wiejącego w twarz. I tutaj skończyła się moja jazda z grupą. Gdzieś ok 77 km zsiadłem z roweru w poszukiwaniu odpowiedniego ustronnego miejsca by jak to mówi Zenek „zaplątać się w szelki”. Akurat trafiło się to na najgorszym odcinku. W tym czasie doszła nas grupa chłopaków z Gostynia. Przywieźli ze sobą czerwonego ze zmęczenia i wściekłości Marka, który dołączył do grupy. Ostatnie kilometry do Leszna i ulicami tegoż to była istna katorga. Czuć było każdy przejechany kilometr, a jeszcze na dodatek mocniejszy z każdym momentem wiatr łamał człowieka coraz bardziej. Tempo było mizerne, każdy patrzył na licznik i miał nadzieję na rychły koniec. Przed samym miastem jeszcze była zmora z przejazdami kolejowymi, skrzyżowaniami, masą zakrętów. Miejscami asfalt był okrutnie dziurawy a jeszcze na dodatek brukowana trasa osłabiała i sprawiała, że wszystko bolało mocniej niż zwykle. Ostatnie dwa kilometry to istny czeski film i trochę przełaju. Droga całkowicie zatarasowana, objazd po drewnianej kładce, o której kompletnie zapomniałem, a potem slalom między dziurami w asfalcie. Wreszcie znajoma z treningów droga i w oddali lotnisko. Hurra, jestem na mecie. Chłopaki już są, mają kilka minut przewagi nade mną. Wszyscy dojechali szczęśliwie. Na miejscu woda, kran do umycia się i nareszcie odpoczynek. Nogi drętwieją od zmęczenia, wszyscy bladzi ale zadowoleni z jazdy. Dopiero wtedy dostaję na deser złą wiadomość. Grzesiu ma złamaną rękę. Okazało się, że jak dochodzili nas, Grześ „liznął” koło Padrego i całą mocą wpadł do rowu. Niedobrze, bardzo niedobrze, prawa ręka złamana poważnie, wszystko zagipsowane. Makabrycznie to wygląda i jeszcze straszniejsza jest diagnoza lekarzy. Mamy nadzieję, że jednak Grześ wyzdrowieje nam szybko i wróci do nas na rower.
Chociaż to była dopiero pierwsza edycja, to trzeba przyznać, że organizatorzy wywiązali się świetnie ze swojego zadania. Drogi były oznaczone w dobry sposób. Czasami brakowało strzałek, ale było ok. Mimo otwartego ruchu było bezpiecznie i mimo tego wypadku Grzesia, jechało się bardzo fajnie. Organizator pomyślał również o tym i zapewnił zawodnikom ubezpieczenie od wypadku.
Chcieliśmy ogromnie podziękować organizatorom za zorganizowanie tego wspaniałego maratonu. Bawiliśmy się na nim naprawdę dobrze, było wprost cudownie. Szerszenie są zadowoleni i mamy gorącą nadzieję, że również za rok się spotkamy.
Relacja ze strony Szerszeni