Iława, czyli koniec sezonu
25 września 2012Wyniki klasyfikacji generalnej Pucharu Polski w Szosowych Maratonach Rowerowych 2012
26 września 2012Na ostatni w tym sezonie maraton szosowy pojechaliśmy, jak nigdy dotąd, pociągiem. Zapakowaliśmy się do jednego wielkiego i dwóch mniejszych plecaków. Podróż minęła nam spokojnie i tylko jeden raz wszyscy w przedziale zrobiliśmy wielkie oczy, gdy wparował do niego facet w klapkach „japonkach”, w krótkich wzorzystych spodenkach i takiej też koszuli.
Wyglądał jakby właśnie zszedł z plaży i było to o tyle szokujące, że nie mamy akurat pełni upalnego lata, a jego zdecydowanie chłodną końcówkę. Wszyscy mieliśmy na sobie kurtki lub grube swetry, a jeden chłopak nawet miał na głowie wełnianą czapkę. Kiedy wysiedliśmy na dworcu w Iławie, postanowiłam, że pomogę Krzysiowi w dźwiganiu plecaków i na swój założyłam jeszcze jeden niezbyt duży. Niestety przeceniłam swoje siły, bo gdy wsiadałam na rower ciężar mnie przeważył i zaliczyłam glebę. Moja pierwsza gleba na szosówce. Szosówka się ostała nienaruszona, natomiast ja solidnie obiłam biodro. Krzysztof musiał mnie pozbierać. Dookoła ludzie się ze mnie śmiali.
Tym razem Wojtek, nasz miły organizator, zadbał o noclegi. Każdy chętny mógł spać w hali sportowej. Bardzo się z tego ucieszyliśmy. Do sali, gdzie były zarówno biuro zawodów jak i noclegi, mieliśmy z dworca blisko. Załatwiliśmy formalności i zaczęliśmy się rozpakowywać. Zajęło nam to mnóstwo czasu, bo dookoła było pełno znajomych i z każdym zamieniliśmy parę słów. Staszek z Karpacza, Tomek i Leszek Marchel, Ania i Marzena Kruczkowskie, Ania i Robert Zakensowie, Jacek Gucio Olszewski, Teresa Ostrowska. Tak, to musiało potrwać. Ani się spostrzegliśmy, a już trzeba było pójść na odprawę techniczną.
Na odprawie całkiem tłoczno. Wojtek stoi na schodach i omawia trasę. Na szczęście nigdzie nie będzie bruku. Dowiadujemy się jednak, że czeka nas około 5 kilometrowy dziurawy odcinek pod koniec pętli przed samą Iławą. Zapowiada się też obrzydliwa pogoda z deszczem, wiatrem i zimnem. Niektórzy się zastanawiają, czy będzie tak strasznie jak było tego roku w Gryficach. Na osłodę myślę sobie o bufetach. Wojtek jeszcze przed maratonem, na forum zapowiadał, że będą dobrze zaopatrzone. Po odprawie wracamy do sali. Nie ma już wolnych małych materaców. Udaje się jednak załatwić gigantyczny materac, na którym zmieści się wiele osób.
W nocy budziłam się kilka razy, krwiak w okolicy biodra był bardzo bolesny. Rano, kiedy się ubierałam zauważyłam, że nie bardzo mogę zgiąć nogę, by założyć skarpetkę, więc naciągnął mi ją Krzysztof. Zastanawiałam się, czy będę w stanie jechać na rowerze. Po śniadaniu sprawdzamy z Anią i Marzenką prognozę. Ma wiać i padać. Tymczasem jest ponuro i zimno ale nie pada. Wierzymy jednak, że wkrótce zacznie i ubieramy się przeciwdeszczowo.
Wsiadamy na rowery i jedziemy do Szałkowa na start. Już wiem jak będzie wyglądał ten maraton: rozpierający ból przy każdym obrocie korbą. Prawdopodobnie ujadę. Prawdopodobnie w fatalnym stylu. Krzysztof znowu startuje przede mną. Ja kilka minut po nim. Ze mną w grupie Darek. No to jazda! Nie ma zakrętów, na których zwykle po starcie jestem urywana. Jest długa prosta – idealnie. Mimo to zostaję w tyle. Wyprzedzają mnie WSZYSCY. Najbliżej mam do Darka. Ale i on stopniowo się oddala. Mam ochotę się rozpłakać.
Krzysztof na mnie czeka. Widzi jak strasznie wygląda sytuacja. Próbuję być wesoła i żartuję, że Darek krzywo jedzie. Krzysztof odpowiada: „tyś nie lepsza!”. Wracam do swojego dołka. Czynię wysiłki, doganiamy Darka i zostawiamy go w tyle. Po około 10 km dogania nas grupa Marka Zadwornego. Jadą szybko i ładnie. Podczepiamy się do nich. Jedziemy razem przez około 11 następnych kilometrów. Jest bosko, tylko wiem, że nie dam rady z nimi ciągnąć długo. Ból biodra równoważę zaciskając zęby i wbijając w kciuk paznokcie pozostałych palców dłoni. Kiedy jednak zaczynają się dziury i trzęsie, kiedy robi się pod górkę i trzeba depnąć, boli zbyt mocno. Odjeżdżają. Zostajemy sami. Podjazdy muszę robić delikatnie. Na dziurach raz po raz słychać moje piski.
W międzyczasie wyprzedzamy Roberta z Iławy. On też dziś jedzie Giga. Potem dogania nas Kasia Dugiel jadąca z grupką chłopaków. Liderka tegorocznego Pucharu Polski zaprasza mnie na koło. Mówię, że nie dam rady. Próbuję jednak i przez około 20 km jedziemy z jej grupą. Co dziwne chłopaki nie dają zmian. Wstyd. Kasia ciągnie nas wszystkich!! Po 20 kilometrach kiedy to raz jechaliśmy za Kasią, a raz ona z chłopakami wiszącymi na jej kole odskakiwała, ostatecznie zostaję zerwana. Znowu zostaliśmy sami. Wkrótce koniec pierwszej pętli, zanim jednak ją domkniemy doganiamy Irenę, Beatę oraz Ewę Skórkę. Ta ostatnia na dziurach przed Iławą dopada nas i wyprzedza. Spotkamy ją jeszcze na drugiej pętli i tam wyprzedzimy ostatecznie.
Na bufecie – mecie jemy banany (tylko one są) i uzupełniamy wodę. Jedziemy na drugie kółeczko. Drugie okrążenie okazało się dla mnie najgorsze. Co tu dużo pisać, w jego drugiej części oświadczyłam Krzysiowi, że na trzecie nie jadę. Że odpuszczam walkę o III miejsce open wśród kobiet w tegorocznej klasyfikacji generalnej Pucharu Polski. Tasujemy się z Mateuszem Trzeciakowskim. Jest bardzo miły i próbuje mnie trochę podciągnąć do Krzyśka, który znowu mi odskoczył na jakieś 20 metrów. Krzychowi chyba trochę mnie żal, bo wreszcie przestaje mnie co chwilę zrywać. Przed wjazdem na tragiczne dziury przed Iławą spotykamy super grupę z Krzysiem Łańcuckim. Oni jadą już ostatnie kółko. Ależ im zazdroszczę! Na dziurach prawie płaczę. Bufet i ponownie tylko banany! Gdzie te cuda, o których pisał Wojtek na forum?? Jestem pewna, że padnę z głodu na samych bananach. Moją z Krzysiem rozmowę słyszy Basia Węglarska. Biegnie gdzieś na bok i przynosi nam ciasto. Prawdziwy z niej anioł! Tata Gosi Pawlaczek, p. Alojzy, gada coś o strasznie kwaśnych ogórkach kiszonych, które też są na boku i o chlebie ze smalcem. Niestety mamy zbyt mało czasu i musimy się obejść ze smakiem. Trzeba brać się do roboty.
Jedziemy na ostatnie kółko. To już tylko 75 km. Dzielę sobie w głowie tą odległość na jeszcze mniejsze odcinki. Gdzie tylko nie jest pod górę albo po dziurach rozpędzam się maksymalnie. Wiem, że na dziurach i górkach znacznie zwolnię. Staram się trzymać koło Krzysia. Co dziwne jest mi znacznie lepiej niż na drugim, a nawet na pierwszym kółku. Do mety około 35 km. Na horyzoncie widzimy małą grupkę. Pierwszy, którego dogoniliśmy z tej grupy to Heniu Fortoński. Dwójka przed nami to jakiś chłopak i … Kasia! Oczywiście to ona ciągnie. Doskakujemy, po czym wychodzimy na przód. Pierwszy Krzysztof, potem ja z Kasią. Krzysztof będzie nas teraz ciągnął aż do samej mety prawie. W tym składzie i jeszcze z Grzegorzem z Gryfic lecimy przez wąską szosę biegnącą w lesie. To zdecydowanie najprzyjemniejszy odcinek. Drzewa osłaniają od wiatru i nie ma tu dziur. Jest super. Przed dziurawym odcinkiem niedaleko Iławy mijamy Roberta Neugebauera, który samotnie jedzie na ostatnie okrążenie. Pozdrawiamy go z uśmiechem. Krzysztof szybko liczy i wychodzi, że Robert dojedzie na metę już po zmroku. Prawdziwy twardziel. Tacy herosi jak on nadają prawdziwy smak naszym maratonom. Dla takich ludzi warto przyjeżdżać do Iławy. Na dziurawym odcinku przed Iławą Kasia nie ucieka. Nikt nie ucieka, jedziemy wszyscy razem. Z naprzeciwka kolumna samochodów. To jedzie wesele.
Jakieś 2 km przed metą Kasia skacze do przodu. Pokazuje ręką, bym siadała na koło. Siadam. Galopujemy ile sił w nogach do mety. Kasia na kresce o pół roweru przede mną i wreszcie koniec! Dziewczyny z bufetu zdejmują nam numery startowe, zakładają medale pamiątkowe. Jemy ogromny i pyszny posiłek regeneracyjny gadając zawzięcie o tym jak było. Deszcz łapie nas dopiero po maratonie, kiedy wracamy do hali sportowej w której mamy nocleg. Z naprzeciwka jadą kolejni maratończycy, którzy kończą jazdę.
Przez obrzydliwą pogodę impreza kończąca maraton odbywa się pod dachem. Wszyscy siedzimy / stoimy stłoczeni w jadalni, w której wcześniej jedliśmy posiłek regeneracyjny. Jest tłumnie i duszno, głośno gra muzyka. Odliczamy czas czekając na Roberta, by powitać go na mecie. Ale, ale…. gdzie jest meta??? Miała być do 21.00, tymczasem do 21.00 jeszcze daleko, a po mecie nie ma śladu!! Firma mierząca czas najwyraźniej wystraszyła się deszczu i uciekła. Nic to jednak, kibice czekają i gorąco witają Roberta, który dziś wygrał najbardziej z nas wszystkich. Rozradowany tłumek dosłownie wciąga go do sali. Pogaduchom nie ma końca. W międzyczasie odbywa się losowanie nagród. A te są naprawdę atrakcyjne. Po losowaniu byśmy pewnie potańczyli, ale nie bardzo jest miejsce. W końcu razem z Guciem, jego autem, Krzysztof i ja wracamy do hali sportowej. Tam kontynuujemy imprezę. O 22.00 gaszą nam światło, ale my i tak siedzimy i gadamy. Nie wiem, o której poszłam spać, nie patrzyłam na zegarek, ale rozmowy na materacach jeszcze trwały.
No i nadeszła ostatnia w sezonie 2012 niedziela, podczas której zebrali się wszyscy na uroczystym zakończeniu nie tylko maratonu ale całego tegorocznego cyklu zmagań. Zmagań z kilometrami, różną pogodą, sprzętem, kontuzjami. Ostatnie takie tegoroczne spotkanie. Jak zwykle w Iławie jest bałagan na zakończeniu. To już chyba powoli tradycja. Wszystko przewraca się do góry nogami i w rolę organizatorów wchodzą uczestnicy, którzy dzielnie i ofiarnie pomagają w układaniu strojów dla tych co przejechali tegoroczny Bałtyk – Bieszczady Tour, oraz w ustawianiu statuetek dla zwycięzców.
Statuetki dostajemy świeżo zrobione. Niektóre są tak świeże, że aż nic z nich nie wynika. Nie wiadomo dla kogo one są, za co, ani nawet z którego roku. Ale kto jest bardziej zaradny znajdzie sobie odpowiednią nalepkę i statuetka nabierze właściwego charakteru. Chodzę z aparatem. Patrzę na przyjaciół i znajomych i czytam z ich twarzy jak z książek: znudzenie, zniecierpliwienie, złość, niedowierzanie. Jestem tym rozbawiona. Tymczasem praca wre: organizatorzy naklejają nalepki na statuetki, w tle odbywają się kolejne dekoracje. Gdzieś na korytarzu nad kartonem z niebieskimi strojami pastwią się uczestnicy BB. To ci, którzy nie wiedzieli (bo niby skąd?), że harmonogram działań podczas dekoracji ulegnie zmianie i BB będą dekorowani na samym początku, a nie gdzieś w środku uroczystości, jak to pierwotnie było w planach. To wszystko jest na swój sposób zabawne i nawet urocze. Iława po prostu taka jest i taką trzeba ją lubić.
Jednak i moja wesołość się kończy, kiedy orientuję się, że Robert, który wczoraj okazał się największy z nas, który pokonał nie tylko wiatr, zimno i dziury ale też ciemność i deszcz, który jednocześnie był pierwszy w swojej wiekowo – rowerowej kategorii nie stanął na podium! Jemu jak nikomu innemu należały się oklaski i uznanie. To wielka gafa organizatora, która kładzie się dłuuugim cieniem na całym tegorocznym iławskim maratonie.
Marzena Szymańska
Zdjęcia z galerii Marzenki i Krzysia (klik).