Puchar Polski w Szosowych Maratonach Rowerowych 2024 | Puchar Polski Maratończyków w Jeździe Indywidualnej na Czas 2024 | Puchar Polski w Maratonie GRAVEL 2024

Rewal
20-21.04.2024

Gryfice
25-26.05.2024

Radowo Małe
22-23.06.2024

Płoty
20-21.07.2024

Choszczno
08.09.2024

Pniewy
21-22.09.2024
Świnoujski maraton rowerowy – 1016 kilometrów w 72 godziny
31 sierpnia 2008
Padł nowy rekord trasy Imagis Tour
2 września 2008
Świnoujski maraton rowerowy – 1016 kilometrów w 72 godziny
31 sierpnia 2008
Padł nowy rekord trasy Imagis Tour
2 września 2008

IMAGIS TOUR 2008 – Niebieskie Marzenie

Stojąc na starcie Imagisu Tour w Świnoujściu czuję się jak rakieta na wyrzutni, której celem jest maleńka miejscowość Wołosate, oddalona o ponad 1000km…

Moja decyzja o ponownym stracie w Imagisie zapadła na ulicach Recza podczas zeszłorocznego maratonu choszczeńskiego. Tempo i styl w jakim pokonywałem samotnie ostatnie 60km z 453km trasy były dla mnie szokujące. Stwierdziłem, że można poprawić czas w wyścigu przez Polskę. To był początek rocznych przygotowań.

W tym roku zaplanowałem tylko wiosenne testy w Trzebnicy i Lesznie – wypadły zadowalająco oraz obowiązkowe górskie maratony w Istebnej i Zieleńcu – wyniki wyśmienite. Dodatkowo wjechaliśmy z Krzyśkiem na Pradeda z odległości 250km od szczytu (530km w dwa dni) no i udało się wykonać grupowo 700km w 25h w Puławach. Na start w Świnoujściu udawałem się z przebiegiem 9500km i planem uzyskania jak najkrótszego czasu przejazdu, co miałem osiągnąć przede wszystkim ograniczając postoje do minimum.

W tym roku organizator wprowadził kategorię „Solo”, do której zapisało się kilku bardzo mocnych zawodników. Przed ostatecznym zatwierdzeniem listy startowej wycofało się dwóch kolejnych gigantów polskiego szosowego kolarstwa maratońskiego. Nie mogłem nie zauważyć, że gdybym poprawił czas o kilkadziesiąt minut pojawi się szansa na zwycięstwo w kategorii „Open”. Zapowiadał się pasjonujący wyścig, bo o tym samym mogło myśleć jeszcze 6-8 maratończyków.

Tydzień po Imagisie’06, dzięki informacji Krzyśka, nabyłem nową, niebieską ramę Treka SLR co zapoczątkowało reformę sprzętu. W rezultacie przez 2 lata w rowerze wymieniłem wszystko oprócz siodełka, kierownicy, klamkomanetek i przedniej przerzutki. Wspominam tu o tym bo chcę podziękować Krzyśkowi Kamockiemu za informacje, rady, cenne dary, pożyczenie lemondki oraz wspólne treningi i motywowanie do sukcesów. Sportgang dostarczył ważnych elementów stroju, kolorystycznie pasującego do ramy i kół. Tydzień przed Imagisem’08 rower nawałem wieloznacznie w myślach – „Uran”. Wszystko co trzeba było niebieskie.

Pierwszych ultramaratończyków spotkałem w czwartek w Poznaniu wsiadając do pociągu pędzącego z Krakowa. Oskar, Henio, Robert, Wacek i Janek byli w świetnych humorach lecz już zmęczeni podróżą. Znaleźliśmy schronienie w PTSM. W piątek piękna pogoda. Cóż robić? Do Niemiec na wycieczkę pojechaliśmy z Jasiem i Robertem. Wyszło tego „tylko” 100km bo wyspa Uznam się skończyła. W Peenemunde zrobiliśmy nawrót. Chyba z 5 godzin nas nie było. Potem obiadek własnej roboty w schronisku. Na odprawie technicznej spotkaliśmy się wszyscy w doskonałych nastrojach. Jeden temat tylko niepokoił – pogoda.

Wszystkie źródła prognoz były zgodne – powtórka armagedonu sprzed tygodnia. Deszcz ponad 30 l/m2, grad, wiatr szalejący 6m/s w dzień a do 8m/s w nocy. Trąby powietrzne. Deszcz od startu do mety, 16 stopni maksymalnie. Start w Imagisie w tych warunkach byłby debilizmem. A myśmy chcieli startować. W rozmowie z Acerolą, który był w Gorzowie, pocieszałem się, że Oni tam są jeszcze bardziej stuknięci chcąc w tych warunkach jechać „zwykły” 240 kilometrowy maraton. No po co? Jest ich 12 w sezonie – Imagis jeden….

Zaczęło padać podczas powrotu z odprawy. W nocy lało. Potem przerwało i gdy wszyscy już byli gotowi na starcie, schronieni pod dachem promowej rampy, znów lunęło, jak na Zieleńcu. Wiatr tylko jakiś mizerny był zatem nadzieja na niespełnienie prognoz zakwitła.
Po przemówieniu burmistrza, podniesieniu zapór na przejeździe kolejowym, obowiązkowym wystrzale z armaty… ruszyliśmy w ten deszcz w Bieszczady z opóźnieniem 5min.

Zanim wystartowałem, już błąd. Wykończyłem w bezmyślny sposób krążącą w tłumku startujących butelkę wody. Było tego ponad pół litra. Już po 10km czułem, że trzeba się zatrzymać i opróżnić pęcherz. Ale nie, nie! Zostawić balast – tak, zatrzymywać się – to już niekoniecznie. Udało się jakoś zgrabnie bez zatrzymywania i… nie w pory i nie na buty. Dognałem grupę i zaczęło się ściganie bez przeszkód. Energia po prostu rozpierała i duże jej porcje szły na korbowód. Na początkowych kilometrach było tempo bez respektu dla czekającego nas dystansu, zaleceń regulaminu (że do 30km/h). Deszcz nie przeszkadzał, wiatr też – komfort cieplny zapewniało 35-40km/h.

W naszej grupie byli maratończycy, reprezentujący frakcję tych, którzy uważali, że tylko spokój może ich uratować. Byli też tacy, wśród nich i ja, którzy nie wytrzymywali momentami tempa i chcieli nabrać trochę dystansu do grupy. Wiedziałem, że rozsądniej jest jechać spokojnie w grupie na zmianach. Ale jakoś moje zmiany wydawały mi się za silne. Często „niechcący” zostawałem sam. Podobnie jechali Tomek Ignasiak i Krzysiek Dziedzic. Harcowaliśmy po Pomorzu ile wlezie. Przestało padać przed Łobzem. Chmury podwyższyły podstawę. Czasem błyskało słońce. Wiatr wzmógł się i ustabilizował na kierunku prawie zachodnim. Czy może być piękniejszy prezent dla Imagisowca? Czekaliśmy Kalisza Pomorskiego by pociągnąć do Bydgoszczy z wiatrem.

Gdyby nie wypadek gdzieś daleko za naszą grupą (kolega wpadł przez tylną szybę do samochodu) odcinek do Bydgoszczy byłby bez historii. Solidna jazda grupowa dzięki której na 18 byliśmy na DKP w Bydgoszczy. Przez wspomniany wypadek na punkcie nie było nikogo z organizatorów. Zaczęły się „schody”.

To, że będę na tym DKP tylko 5min wymyśliłem rok temu. W ten plan wtajemniczyłem Jasia i Krzyśka. Ten jednak się wyłamał. Razem z Jankiem wprowadziliśmy ten kontrowersyjny plan w życie. Zmarnowaliśmy 14min i bez wody, bez przygotowanego dzień wcześniej obiadu w folijkach wyruszyliśmy z Jankiem w drogę. Wkrótce doszli nas Kalin i Robert. Wyszli musowo na prowadzenie bo jechali solo. Ta akcja zdenerwowała liderów czołowej grupy Open. Nie mogli się spokojnie najeść. Nazwano to potem zdradą. Ale my nie umawialiśmy się na drużynową jazdę na czas. A ucieczka była dla hecy (na 314km). Tylko, że Kalin i Robert ją pilotowali i to mogło wydać się Towarzyszom groźne.

Okazało się, że do Włocławka musiałem jechać bez wody i jedzenia!!! Kalin pod Toruniem na ekspresówce szukał rozsypanych baterii w trawie. A my zachodziliśmy w głowę co zaszło. Przed Włocławkiem Jasio i Robert skoczyli po wodę na CPN i w tym momencie zabrałem się do grupy, która nas doszła. Od razu zostałem zachęcony do tego by wyjść na zmianę. Wiedząc, że we Włocławku u Rebego jest ciepła herbata, muszę zmienić bidony na litrowe, wyjąć jedzenie z plecaka oraz dodatkowe lampki, może się i przebrać postanowiłem urwać się grupie by mieć czas na to wszystko. Jak pomyślałem tak też zrobiłem.

Wpadłem na punkt pierwszy i zacząłem pić herbatkę i opowiadać. Wozu z moimi plecakami nie było!!!! Sytuacja stała się krytyczna. Skąd wziąć 2l isostara , lampki, zaległe jedzenie? KOSZMAR.

Z grupą miałem „na twardym pieńku”. Mogliby przemknąć i zostawić mnie. Czy połaszczą się na herbatę? Wpadli! Zaraz potem Janek i Robert. A zaraz potem samochód z moimi rzeczami. Nie zdążyłem ze wszystkim – grupa poczekała 2min – dzięki. Pojechaliśmy. Przez Włocławek piłem i jadłem. Przeprowadziłem grupę przez Kowal, Gostynin, Łąck, i zbliżamy się do ważnego momentu – KOSZMARNEGO.

Między miejscowościami sfrezowany 400m odcinek drogi. Stefan i Wojtek łapią po dwa kapcie!!! Reszta grupy nie czeka. Dwóch kolejnych faworytów odpadło. Mamy tam nieplanowany postój (gdy Stefan robił pierwszą gumę) i decydujemy, że następny będzie w Sochaczewie. Ale za nim Sochaczew to były zabawy w ganianego. Cóż najlepsza metoda na sen to przyśpieszyć.

Pod Sochaczewem koszmar z tirologami w roli głównej. Dwóch nawet stanęło naprzeciwko siebie, jak jeden z nich wyprzedzał nas po lewej stronie wysepek i poszedł na czołowe z drugim. Uch! Gorąco się zrobiło. Ale tak naprawdę zimno było. Noc pogodna. Stanęliśmy na CPN ale okazało się, że punkt zaplanowany jest 15km za Sochaczewem. Ciężko było się ruszyć stamtąd. Przed Grójcem szaleństwo sięgnęło zenitu. Wraz z Tomkiem Ignasiakiem i Krzyśkiem Dziedzicem zrobiliśmy poważną ucieczkę (38-42km/h). Lampki grupki zniknęły za nami. Mieliśmy nie zatrzymywać się na punkcie. Zaczęło kropić. Szliśmy do punktu „w trupa”. Hmm, ale… nie wiem czemu zatrzymaliśmy się… Akcja została skasowana.

Tuż za punktem w Grójcu Jasio nie wyjechał z mokrej (zapiaszczonej?) koleiny i upadł. Mógł jechać dalej, nic się nie stało ale fakt ten zaważył na późniejszej taktyce. Kalin i Robert byli w pobliżu. Ruszyliśmy dalej. Na obwodnicy Białobrzegów było tempo okrutne. Kalin najpierw jechał przodem potem uznał, że wygodniej i wystarczająco będzie jechać 100m za grupą. Potem jednak wystrzelił do przodu i to była już Jego akcja na metę. Tomek powiedział wtedy „No to teraz Kalin narobi nam siary.” Wyprzedził na dobre czołówkę open!!! Skoczyłem za Nim gdy miał 250m przewagi. Dogoniłem ale na Jego kole to nie odpoczniesz! Doskoczył jeszcze Jarek Kędziorek „Kurier”. I zaczęliśmy szybko pędzić w stronę Ustrzyk. Jarek przyznał, że idzie w Wikingu spać. Uznałem, że jazda za Kalinem da mi taką przewagę, że … pozamiatane.

We Wsoli byłem pierwszy z całej stawki Imagisu o 6:15. Tu na szczęście mój absurdalny plan poszedł się… Otóż odkryłem, że w tylnej oponie tkwi kamień. Na mokrym sliku Schwalbe aż bąbelkowało powietrze. Dogoniłem Kalina z 3 barami na tyle? Gdzie wbił się kamień? Za Grójcem czy tuż przed Wsolą? We Wsoli nikt na nas nie czekał. Wesele było. Pijany facet uparł się by mnie wkurzyć. Jakaś pijana kobieta zwróciła mu uwagę. „Nie denerwuj pana widzisz, że złapał gumę!”, „Aale ja właśnie chcę tego pana zdenerwować!”. No – ta odpowiedź mnie rozbawiła. Kalin z Jarkiem polecieli przez Radom. Ja wymieniając dedkę zobaczyłem jak wpada grupa ale nie wiem ilu – Janek, Tomek…. Szybko opuściłem Wsolę. W bramie minąłem Roberta.

Do Wikinga samotnie. Przez centrum mokrego Radomia. Kropiło od świtu ale już za Radomiem zobaczyłem, że zachodni horyzont przejaśnia się. Do Wikinga przestało padać. Byłem tam o 8:15. Kalin już pojechał. Jarek już zabierał się za „śniadanie”. Twardo twierdził, że idzie spać. Zaraz dojechali Robert a za Nim Janek i po posiłku niezwłocznie rozpoczęliśmy zasadniczą akcję na metę. Wiedzieliśmy, ze karty zostały rozdane. Kalin szedł na rekord. Robert jechał swoim tempem po drugie miejsce. Pobijany Janek siadł mu na koło. Ja nie chciałem zostawiać poobijanego Janka. Jest taka niepisana zasada, że za Wikingiem nie ma ścigania. Zostaje ten kto wyrazi na to chęć.

Mieliśmy sporadycznie organizowane punkty na trasie. Między Grójcem a metą tylko dwa lotne punkty !!! Jeden tuż przed Wisłą drugi za Leskiem. Rozciągniętą stawkę maratończyków obsługiwała tylko Kinga. Ale musiała się wyspać. My jechaliśmy. Zaopatrywaliśmy się na stacjach benzynowych w Powerade-y. Tempo między Wikingiem a Sanokiem nie było optymalne dla mnie. Jechaliśmy bez zmian – ja jako trzeci. Zasypiałem. Zrobiło się ciepło. W Kolbuszowej myślałem, że padnę. Wymyślałem tak straszne głupoty by zając czymś mózg i nie zasnąć. Nie starczyło odwagi by zrobić ucieczkę i samotnie – jak 2 lata temu pojechać na metę. Dla towarzystwa w jeździe ryzykowałem zaśnięcie na rowerze. Ze snem walczyłem do Rzeszowa chyba ponad 3 godziny. Przed Wisłą rozpocząłem leczenie sudokremem i przebrałem się w luźne gatki, które nie urażały ran.

Za Rzeszowem zaczyna się prawdziwy Imagis. Tam już nie ma spania. Ja na podjeździe nie zasnę nigdy. A hopki jedna za drugą! Na zjazdach mimo ciepła odczuwałem chłód z uwagi na wyczerpanie organizmu. Dochodziły do nas wieści, że konkurencja już odpuściła. Mimo to postoje robiliśmy minimalne. Przed Sanokiem wyskoczył na trasę Kondor i towarzyszył nam 25km. Ten czas z Nim szybko zleciał – pozdrowienia dla największego kibica w Polsce. Koło Uherców ubraliśmy się do jazdy wieczornej na ostatnim punkcie zorganizowanym przez Kingę. Para wydobywała się z ust. W zapadającym zmroku i pojawiającej się mgle dotarliśmy do Ustrzyk Dolnych.

Jeszcze tylko podjazdy pod Żłobek i Czarną. Tam okazało się jakim potencjałem dysponuje Robert. Na Czarną nie utrzymałem mu koła. Czekał na nas na szczycie i zmarzł na kość w ciągu 2min. Potem Lutowiska i dalej już tylko cierpliwe rzeźbienie do Ustrzyk Górnych. Dotarliśmy tam o 22:06 z czasem 38godz 1min. Rekord w tym miejscu już poprawił Kalin ale ja miałem stale w pamięci „ludzki” wyczyn Grzegorza i Wojtka z zeszłego roku 37:40. No cóż kilka czynników złożyło się na to, że zabrakło nam 21min. Od tego punktu zostało 6km i pokonaliśmy je z Jasiem w 21min !!! Ależ musieliśmy być wykończeni. Droga wznosi się tam minimalnie. Robertowi kazaliśmy uwijać się na metę – nadrobił 2min.

W Wołosatym na mecie byliśmy o 22:27 po 38h i 22 min od chwili startu w Świnoujściu z czasem jazdy 34h 47min co daje 3h 35min postojów zatem 2h obcięte w porównaniu z poprzednim startem. Średnia prędkość jazdy 2006 i 2008 prawie identyczna. Mój czas lepszy o 2h 11min. (Im dłuższa trasa i gorsze warunki tym mam lepszy wynik na tle konkurencji).

Czekał tam gospodarz Wołosatego z ciepłym posiłkiem i piwkiem. Siedzieliśmy w ciepłej knajpie a Robert ponaglał bo i nas zaraz zaczęło telepać. Spacer do noclegowni. Kołdra… spanko.. hrrr…hrrr…

Rano – cóż robić? – idziemy na Tarnicę. Wejść się może da, ale czy zejdę? Udało się! Właściwie każdy z czołówki Imagisu zaliczył te wycieczkę. W tym czasie kolejni zawodnicy wpadali na metę. O 17 zorganizowano grillek w Wołosatym. Czas zleciał… Nazajutrz czyli we wtorek… – cóż robić?- no to na rower i do Wetliny na ultranaleśnika z jagodami, truskawkami i serkiem. Wpadliśmy tam o 11 i uprosiliśmy panią by zrobiła 4 sztuki (Jacek, Janek, Robert i ja) 2h przed otwarciem karczmy!

Oj ucztowaliśmy, oj to trzeba powtórzyć… W doskonałych humorach zdążyliśmy punktualnie na dekorację medalami oraz drewnianymi płytami w kształcie naszego kraju i sesję zdjęciową. Potem pakowanie w 2min bo w siedmiu wynajęliśmy busa do Przemyśla na pociąg w Polskę.

Czwarta edycja Imagis Tour przeszła do historii. Dzięki nieprawdopodobnemu szczęściu udało się mi wygrać kategorię Open wraz z Jasiem Chudalą, który dwa lata temu na tej trasie stał się dla mnie niemalże guru. To On dostarczył mi najwięcej wiedzy o tym jak jechać takie dystanse. Szkoda, że moje szczęście tak ściśle związane jest z pechem rywali – kłopoty ze zdrowiem, kapcie, nieznajomość trasy.

Szkoda, że o organizacji tej szalonej imprezy można tu napisać skrajne komentarze. Dostrzegam wielki wysiłek organizacyjny i olbrzymie nakłady finansowe sponsorów. Jednak z drugiej strony brak wielu punktów kontrolno/żywieniowych i mocno położona relacja on-line to główne wpadki. Na długich odcinkach trzeba było liczyć tylko na siebie. Ogólnie jednak trzeba podsumować wszystko na plus. Szczególnie miło wspominać będziemy pobyt w Wołosatem.

Sam też czuję się dziwnie – radość wiktorii i smutek spełnionej baśni.

Podziękowania dla Rodziny, Sponsorów, Organizatorów, Uczestników, Kibiców.
Szczególne podziękowania dla Kingi, Jasia, Roberta, Tomka, Kondora, Rebego.
Specjalne podziękowania dla Krzyśka 8 K.

Relacja jest długa bo miałem na uwadze ciekawość przyszłych debiutantów.

Najbardziej sensacyjne newsy z trasy to: jazda Grzegorza w kierunku Bydgoszczy gdy był już za Toruniem oraz pompowanie przez Krzyśka tylnego koła w czasie około 1 godziny – szybciej nie był w stanie!!!

Adam 5 Filipek

Facebook