Jako, że dystans 110 km osobiście uważaliśmy za zbyt krótki jak na nasze możliwości, oboje uznaliśmy, że zmierzymy się z 200-tką. W prawdzie, osobiście nigdy takiego dystansu nie pokonywałem samą szosą, ale w końcu: „zawsze musi być ten pierwszy raz”. Jedyna rzecz, która nieco mnie martwiła, to zapowiadana nienajlepsza pogoda, no i moje słabości do porywistego wiatru ;-/ …ale i je udało mi się pokonać !
Start całego peletonu odbył się punktualnie o godz. 7.00 spod gmachu Urzędu Gminy w Kościerzynie. Do przodu ruszyła znana wszystkim elita, zaś ja z Pauliną usadowiliśmy się gdzieś po środku. U mojego boku przez pierwsze kilkaset metrów miałem oprócz oczywiście Pauliny znajome mi osoby z trójmiejskich grup rowerowych, tj. Robina z Speed Bike Team czy Panią Stachańczyk, mamę Wiesi z Sopot Killers.
Początkowo tempo było znośne, ok.30 km/h. Lecz tuż za rondem, gdzie wszyscy odbiliśmy w kierunku Wdzydz Kiszewskich peleton zaczął przyspieszać i tym samym dzielić się na mniejsze i większe podgrupy. Osobiście nie maiłem zamiaru na pierwszych kilometrach ostro deptać na pedał, dlatego też sam narzuciłem sobie tempo, starając się utrzymać w miarę jednostajną prędkość. Jechałem na czele kolejnej z grup, jeśli się nie mylę w trzeciej za peletonem głównym, utrzymując tempo początkowo tempo ok.28-30 km/h. Na tym także odcinku zgubiłem Paulinę, lecz wcześniej się umówiliśmy, że chcąc jechać swoim tempem nie będziemy na siebie czekać. Spotkamy się za pewne na mecie ;-)
Pokonując pierwsze wzniesienia Szwajcarii Kaszubskiej peleton, w którym się znajdowałem znowu dzielił się i dzielił, a we Wdzydzach Kiszewskich z całej grupy pozostała jedynie garstka. Jedni zostawali z tyłu, inni nas wyprzedzali. Byli i tacy, którzy strasznie „szarpali” tempo, lecz na wiele im to się nie zdało ;-/ Za Gołuniem grupa, w której jechałem okazała się najbardziej dla mnie właściwa. Raz ja, raz inni przejmowali wodze naszego mini peletonu dając odsapnąć innym przed miejscami porywistym wiatrem. O dziwo pogoda była całkiem dobra i póki co na zapowiadany deszcz się nie szykowało.
Tuż za drugim punktem regeneracyjnym w Lubni część ludzi nam towarzyszących została z tyłu, część przyspieszyła, ja zaś kurczowo trzymałem się panów, jadących z numerami 88 i 89 (jak się później na mecie dowiedziałem familii z Bydgoszczy). Odcinek od Leśna do rozjazdu na mniejszą 110-km pętlę był wyjątkowo wyboisty. Wprawdzie większe dziury zostały oznaczone przez organizatorów jaskrawym sprayem, lecz jadąc w peletonie jeden za drugim ciężko było uniknąć wszystkich, jak w ułamku sekundy pojawiały się przed kołem. Na szczęście pomimo ostrego masażu, którego doznałem na moich 4-literach, obeszło się bez żadnej awarii. Uff, znowu mi się udało! Mniej jednak szczęścia mieli szosowcy ;-/ To wstyd byśmy mieli w kraju takie drogi!
W momencie rozwidlenia część grupy odbiła na tzw. Mini KaszebeRunda czyli 110 km, my zaś skierowaliśmy się na 200-tkę. Na tym odcinku nieco osłabli moi towarzysze, ja zaś dostałem małego kopa i chcąc to wykorzystać nieco przyspieszyłem do 32-34 km/h. Utrzymując takie tempo dogoniłem kolegów z Tczewa i przez następne kilometry jechaliśmy razem. Pomimo, iż było wiele zjazdów, gdzie można było rozwinąć znacznie prędkość, trzeba było uważać, gdyż na zakrętach było ślisko, dlatego też nie szarżowałem, tym bardziej iż nie byłem przyzwyczajony jeszcze do niedawno założonych 1,5 calowych slicków.
Za kolegami z Tczewa pocisnąłem do trzeciego punktu regeneracyjnego. Tu odłączył się jeden z nich w celu „doładowania akumulatorów”, my zaś popędziliśmy dalej. Pomimo, iż nie zamierzałem się zatrzymywać, zwolniłem, gdyż tempo kolegów jak dla mnie było nieco za wysokie. Na odcinku od wsi Laska (gdzie znajdował się 3 punkt regeneracyjny) zdany byłem tylko już na siebie. Wiadomo w grupie zawsze raźniej, ale malownicze widoki Kaszub wszystko rekompensowały, dzięki czemu na zmęczenie specjalnie nie mogłem narzekać. Jak wjechałem do Swornychgaci czułem się niemalże jak w rodzinnym domu, w końcu z tych okolic pochodzi moja rodzina, ja sam często miałem okazję tu wypoczywać podczas wakacji. Szkoda, że woda w jeziorze jeszcze nieco zimna, bo z chęcią nieco bym się orzeźwił ;-) Rozmyślając sobie już o wakacjach pędziłem jednak dalej, chcąc przejechać setkę bez zatrzymania się.
Tuż za Swornymigaciami dogonił mnie kolega z Tczewa z numerem 81, który wcześniej zjechał „zatankować”. Odcinek przez Park Narodowy Borów Tucholskich wiodący wśród malowniczych pagórków i jezior pokonaliśmy razem. Razem również zatrzymaliśmy się na większy postój nad Jeziorem Charzykowym. Dla mnie był to pierwszy postój od momentu startu. Tym samym pobiłem mój dotychczasowy życiowy rekord przejeżdżając prawie 110 km bez zatrzymania się. Podczas regenerowania sił makaronem i innymi odżywkami dołączył do nas jadący również na rowerze główny organizator tej imprezy – Andrzej Gołębiowski. Ahh, miło się rozmawiało, ale trzeba było pomału zbierać się do dalszej drogi. Ruszyliśmy zatem razem…
Początki drogi powrotnej, przejawiły się tragicznie. Tuż za punktem regeneracyjnym, na pierwszym większym podjeździe złapał mnie skurcz, do tego stopnia, że łzy mi poleciały z oczu. Byłem zmuszony zatrzymać się. Wziąłem kilka większych oddechów, łyknąłem trochę więcej płynów, po czym powoli ruszyłem z zaciśniętymi zębami przed siebie. Niestety znowu zdany byłem na siebie i to w najgorszym momencie. Na szczęście pogoda mi sprzyjała, a wiatr, którego tak bardzo nie cierpię tym razem był jak potulny baranek, wiejąc mi w plecy. Pomimo kryzysu, który trzymał mnie przez niemalże 30 km, starałem się utrzymać tempo nie schodząc poniżej 20 km/h. Mniej więcej w połowie drogi do Lipnicy, przez krótki odcinek starałem się ciągnąć za szosowcami, którzy mnie dogonili, lecz zmęczenie mnie przerosło…
Na kolejnym punkcie regeneracyjnym w Lipnicy bankowo musiałem zrobić sobie przerwę. Skurcze wprawdzie minęły, ale dopadła mnie senność dlatego posłuchałem rady Andrzeja kusząc się na gorącą herbatę z cytryną. Wprawdzie straciłem dobre pół godziny, ale w końcu nie przyjechałem tu by się katować, a raczej by dobrze się bawić! Zdałem sobie sprawę, że nie ma co gnać „na łeb, na szyję” tylko po to by uzyskać dobry czas. Nie na tym mi zależało! Nie na tym też polegała cała ta impreza! Jak tylko zregenerowałem siły ruszyłem dalej i pierwsze kilometry pokonałem w towarzystwie Andrzeja Gołębiowskiego, który dopingował mnie na podjazdach.
Niedaleko Sierżna Andrzej z powodu obowiązków głównego organizatora popędził dalej ja zaś wróciłem do tempa, które utrzymywałem zanim jeszcze dopadło mnie zmęczenie, czyli 28-30 km/h. Jadąc już znacznie mniej ruchliwą szosą dotarłem do wsi Studzienice, które podobnie jak Zaborski Park Krajobrazowy nie są mi obce. Pomimo, iż znajdował się i tu kolejny punkt regeneracyjny, tym razem nie zatrzymałem się. Dostałem kolejnego kopa i przez najbliższe kilkanaście kilometrów nie schodziłem poniżej 32 km/h. Do Kościerzyny dojechałem szczęśliwie, gdyby nie ostatni ruchliwy odcinek i chamstwo ze strony kierowców. Ale tą kwestię tym razem pominę. Zbyt dobrze się bawiłem by jeszcze o tym wspominać.
Podsumowanie
Z pewnością pierwsza setka poszła mi znacznie lepiej niż druga, ale w końcu zaliczam się do grupy rowerzystów tzw. amatorów (amatorów turystyki rowerowej) a nie zawodowców, dla których taki odcinek to jak „chleb powszedni”. Dla mnie był to nie lada wyczyn i jestem z siebie bardzo dumny. Cieszy mnie również, iż wystartowało więcej osób mojego pokroju, którym nie zależało na jako takiej rywalizacji, a przede wszystkim na dobrej zabawie.
Chciałbym również pochwalić organizatorów! Jestem pod wielkim wrażeniem. Nie dość, że na punktach kontrolnych mogliśmy liczyć na ich pomoc, to jeszcze podczas jazdy, gdzie pojawiali się niczym „anioł stróż”. Jak dla mnie impreza była naprawdę udana i z pewnością jeśli czas mi na to pozwoli wystartuję w przyszłym roku.
Wyniki
Z tego co mi wiadomo najlepszy czas po raz kolejny uzyskał Leszek Pachulski z zaprzyjaźnionej mi trójmiejskiej grupy Sopot Killers. Za nim zajechała grupa Piotra Wadeckiego. Oglądając zarejestrowane na video urywki dostrzegłem również grzejącego w czołowym peletonie Piotra Leczyckiego. A z ostatnich nowinek wiem tylko, że koledzy startujący na góralach też wypadli bardzo dobrze.
Osobiście nie mam co porównywać swojego wyniku z liderem, ale pomimo wszystko jestem bardzo szczęśliwy, że przejechałem taki dystans i jak na moje możliwości w dość niewielkim czasie.
Gratulacje składam także Paulinie, której również udało się przejechać odcinek 200 km, Brawo Paula, jesteś wielka!
Niedługo zapewne pojawią się ostateczne wyniki na stronie organizatora
http://www.kaszeberunda.com/
Podziękowania
Pierwszorzędnie podziękowania należą się naszemu koledze z Grupy Rowerowej Trójmiasto, Kubie, bez którego pomocy zapewne byśmy nie wystartowali.
Ale największe podziękowania kieruję wszystkim, którzy dotrzymywali mi towarzystwa, zarówno uczestnikom Kaszebe Runda 2006 jak i wspaniałym organizatorom! Oby więcej tak świetnie zorganizowanych imprez!
Do zobaczenia w przyszłym roku!
Mam nadzieję również, że i Was będzie więcej!
Autor relacji: Krzysztof Kochanowicz (Grupa Rowerowa Trójmiasto)
Zdjęcia: Ilona Wakulińska, Grupa Rowerowa Trójmiasto
ps. Niebawem w galerii na naszej stronie www.gr3miasto.org zamieścimy zdjęcia a dla chętnych przegramy relację video z odbytej imprezy.
Tekst pochodzi ze strony rowery.trojmiasto.pl