Dla Jurka w Świnoujściu
30 sierpnia 2013Zaproszenie na maraton w Świnoujściu
6 września 2013Piątek 26.07. – godz.6.00
Pod mój blok we Wrocławiu z Krakowa przyjeżdża Jacek.
Rozpoczynamy pakowanie rowerów i bagaży do wyjazdu i około 6.30 odjeżdżamy do Czerwieńska po Tomka. Po drodze Jacek przypomina sobie, że nie zabrał prawa jazdy i złotówek.
Za Zieloną Górą jesteśmy po około dwóch godzinach i parkujemy pod Biedronką. Znów upychanie wszystkiego do mojego Forda i o dziwo wszystko się mieści do środka, nawet rowery. Więc ciepłe słowa o dobrą podróż do św. Krzysztofa i w drogę do Słubic. Ja za kierownicą, Jacek z przodu, a Tomuś z tyłu – ruszamy.
Przed granicą dolewka paliwa jeszcze za złotówki i jesteśmy w Niemczech, Holandii, gdzie w rejonie Antwerpii trochę zbaczamy z trasy, następnie Belgia i jest Francja! Na trasie na dwie godziny mam zmiennika i śpię około 45 min. Po drodze dwa tankowania, aby z pełnym bakiem wjechać do UK ze stolicą Londyn.
W Dunkierce z okien samochodu obejrzeliśmy ładne zabytkowe miasteczko i miejscowi poinformowali nas, że port promowy jest dużo dalej w Loon Plage. Około 22-giej jesteśmy w porcie, załadunek i odpływamy o 23.59. Od razu dajemy śpiocha na fotelach do godz. 1-szej czasu londyńskiego (dwie godziny).
Sobota 27.07. -godz. 1.00
Po rozładunku z promu, podobnie jak wszyscy, legalnie zaczynam jazdę lewą stroną.
Wjeżdżamy na drogę M20, którą dojeżdżamy do LONDKA, trochę kręcimy i około 5-tej jesteśmy pod bramą Davenant Foundation School w Loughton. Do godz. 8-mej śpioch w samochodzie, od 9-tej zaczynamy się rejestrować, spotykamy się z Jurkiem i innymi Polakami biorącymi udział w tej imprezie.
Każdy dostaje swoją kartę RIDER, na której są nasze wszystkie dane i na których mamy zebrać potwierdzenia pobytu na wszystkich punktach kontrolnych. Nasze numery to: A10 – Tomasz Ignasiak, A14 – Jerzy Pikuła, A15 – Krzysztof Łańcucki, A17 – Jacek Kozioł.
Na start nie dotarł Arek Bijak, który też miał jechać z nami w Grupie RANDONNERS POLSKA.
Rozpoczynamy pakowanie worków na punkty kontrolne Tomek z Jackiem i ja z Jurkiem. Nasze punkty kontrolne z bagażami są w: 2 x Thirsk, 2 x Edinburgh, 1 x Market Rasen i 1 x Barnard Castle. Umieszczamy w nich ciuchy do przebrania, zapasowe latarki, baterie oraz batony i używki.
Zaczynamy też sesję zdjęciową z tymi, którzy są w tym momencie na starcie. A jest nas niemało, Lucyna z Danusią, grupa barlinecka, Heniu Huzar, Wacek Żurakowski, Jurek Tracz, Stasiu Piórkowski, Olek Pałucki, Paweł Sekulski, Grześ Rogoż, później dojechali jeszcze Grześ Buraczyński i Rafał Sadek. Łącznie grupa polska liczyła 26 osób rozbitych po różnych grupach.
Przed 9-tą przyjechał po mnie Darek Wiśniewski, Wrocławianin pracujący i mieszkający aktualnie w Londynie i on też brał udział w naszym święcie. U niego miałem miejsce do spania i dzięki niemu udało się znaleźć Hostel, w którym miał spać Jacek. Po południu odsypiam minioną noc, a wieczorem z Darkiem i Andrzejem wspominki z czasów kiedy razem jeździliśmy do Czech zdobywać Pradziada. Jeszcze wspólna kontrola roweru, pompowanie kół, kolacja – makaron, naleśniki, jogurt i banan i do godz. 3.30 zasłużone spanko na materacu.
Pobudka w środku nocy, szybka herbatka i jedzenie jak na kolację, do samochodu i po Jacka na 4.30. Niestety Londyn to potężne miasto i dojechaliśmy do Jacka tuż przed piątą. Bardzo zaniepokojony cierpliwie czekał na nas pod swoim hostelem. Na starcie byliśmy o 5.15, w ostatniej chwili.
Etap I Niedziela 28.07. -godz. 5.30 do poniedziałku godz. 4.05
Mamy chwile czasu na przywitanie i krótkie rozmowy.
O godz.5.30 nasza grupa A, licząca około 30 osób startuje z ośrodka Davenant Foundation School w Loughton.
Bez ceremonii otwarcia, uścisków i oficjeli.
Mój rower wyposażony jest w lemondkę, na której jest lampka, akumulator i licznik, przy mostku mała podręczna saszetka na rzepy z batonami i żelkami owocowymi, pod ramą jamnik z używkami, białko, witaminy, batony energetyczne, tabletki na zgagę i izotoniki oraz oliwka do łańcucha. Na mostku uchwyt z GPS-em. Pod siodłem saszetka, a w niej – dwie dętki, klucz uniwersalny, łyżki, łatki z klejem, klocki hamulcowe i spinki do łańcucha. Na ramie dwa bidony, 0,7 i 0,5 l. W kieszonkach na plecach – pelerynka, butelka z izotonikiem (po wypiciu do wyrzucenia), i znów tabletki, używki (żelki i batony), a na piersiach saszetka z zeskanowanym i zafoliowanym D.O., karta EKUZ, Ubezpieczenie, pieniądze i karta RIDER na pieczątki z punktów. Na szelkach z jednej strony wiszą okulary lecznicze, a z drugiej słoneczne. Jest tego trochę, prawda?
Ale przed nami 1400km minimum. Od startu na czoło wychodzą miejscowi i prowadzą pewnie przez uliczki Londynu. Prawie wszyscy maja GPS-y zamontowane na mostkach lub na lemondkach.
Tempo spokojne 30 – 35 km/h wszyscy jadą razem szukając miejsca w tym peletonie. Nasza grupa raczej bliżej czoła i środka. Szybko też uczymy się jazdy lewą stroną na rowerze. Po około trzech godzinach zostaje nas już tylko kilkanaście osób, po następnej widzę, że nie ma Tomka.
Zbieram Jacka i Jurka i mimo widocznego niezadowolenia wycofujemy się z czołówki i zdecydowanie zwalniamy. Po około godzinie dogania nas Tomek z kolegą Ismailem. Okazało się, że złapał kapcia nr 1. Tomek jest z nas dumny i chwali się przed Amerykaninem, jacy jesteśmy solidarni, że drużyna (grupa) jest najważniejsza.
Na 400-ym km w Thirsku pierwsze przebranie – woda do kąpieli zimna, ale trzeba się umyć. Brudne ciuchy do wora i w drogę. Do 547 km do BRAMPTON jedziemy w czterech, czasami w pięciu lub sześciu. Oprócz Ismaila towarzyszy nam też Igor, Rosjanin. Z nas czterech GPS-a ma jeszcze Jurek, ale włącza go sporadycznie, wiedząc, że mam najnowszą wersję trasy wgraną w czwartek przed maratonem.
Trasa, która jest prowadzona drogami asfaltowymi III lub IV kategorii jest trudna. Asfalty średniej jakości, ale bez dziur, a ruch na nich jest prawie zerowy. Całkowity brak strzałek wytyczających nasz szlak. A miały być czerwone w jedną, a czarne w drugą stronę. Strzałki pokazywały się jedynie około 2-3 km przed punktami kontrolnymi. Jazda bez GPS-a w takich warunkach raczej niemożliwa.
Pogoda w niedzielę dopisuje, temperatura lekko powyżej 20 stopni, wiatr sprzyjający lub boczny tylko momentami przeciwny. Jedziemy raczej po płaskim terenie wzdłuż pól i kanałów, jednak jak się trafi górka „męczynóżka” to nawet 15-17% na odcinku 50-70m. Kierowcy angielscy widząc rowerzystów nie zwalniają, nawet grupie nie ułatwiają jazdy, wcinają się między grupy, jadą „na gazetę”, tuż przy rowerzystach.
Na punktach kontrolnych jesteśmy punktualnie o godzinie otwarcia lub tuż przed jego otwarciem. Przy nas jest wynoszone jedzenie bezpośrednio z lodówek. Zjadłem lodowate owoce w syropie i popiłem lodowatym jogurtem i na efekty długo nie czekałem. Przez trzy godziny kryzys gigant, jechałem za grupą 100m i piłem tylko wodę. Przeszło. Jacek miał również kłopoty z żołądkiem, ale dłużej – przez dwa dni. Trzeba przyznać, że koledzy dostosowywali tempo jazdy do słabszego w tym momencie zawodnika.
Za Kirton zaczynają się dłuższe podjazdy i bardziej strome (do 23%), a z etapu na etap przybywa przewyższeń. Na odcinku 547 km przewyższenie ~4,4km, a średni spadek 0,8%, średnia prędkość z 29,4km/h do 333 km spadła do 24,3 km/h. Czas naszej jazdy to 22h35’. Od Barnard Castle górki już nie na żarty, podjazd długości 12km na zjeździe jadę za kolegami 200-300m i zasypiam, więc zgodnie ustalamy – śpimy w BRAMPTON.
Za nami sześć pierwszych punktów kontrolnych.
Etap II Poniedziałek godz. 4.05 do poniedziałku godz. 22.50
Po jedzeniu i blisko 2godzinnym spaniu z radością wsiadamy na nasze rumaki i już wyspani i wypoczęci ruszamy walczyć z naszymi słabościami.
Na dworze chłodno, około 9-12 stopni. Gorzej, bo zaczynają się deszcze. Jedziemy wciąż razem całą naszą czwórką. Zaczynają się małe nieporozumienia, nie jedziemy grupą wachlarzem, tylko każdy indywidualnie, mam z Jackiem dobre godziny prowadzenia na zmianę.
Tomek waha się na siodłach i jest raz z przodu, a raz z tyłu. Nie potrafi w równym tempie prowadzić grupki. Jurek pod każdą górkę odjeżdża i jedzie potem swoim tempem. Ja też w jednym miejscu mylę drogę i przez 8 km nie zorientowałem się o błędzie. Wracamy. Koledzy uczulają mnie na częstszą kontrolę GPS-a. Tak, tylko że po zerknięciu na GPS-a przestaję na chwilkę pedałować i jestem za nimi 5-10m i znów muszę podganiać, to już jest trochę męczące, a i sił przy tym trochę tracę.
Mijamy punkt w Moffat i docieramy na półmetek w Edinburghu. Mamy tutaj swoje ciuchy do przebrania więc kąpiemy się i przebieramy. Woda ciepła, dostajemy ręczniki, pod prysznicami jest szampon do mycia, sama przyjemność zdjąć z siebie bród i pot.
Jedzenie, jak wszędzie, bardzo smaczne, a obsługa nad wyraz troskliwa, łącznie z napełnianiem bidonów wodą. Rowery na parkingu są pod specjalną opieką obsługi, nikt obcy nie ma prawa wejść w strefę parkingową. Na każdym punkcie jest też mechanik, który pomaga usunąć drobne usterki. Jest też profesjonalna pompka do uzupełnienia powietrza.
Jesteśmy wciąż w północnej górzystej części kraju i górki dają nam dobrze w kość. Zostawiamy więc brudne rzeczy i pełne woreczki batonów na powrót do Londynu. A więc na rowery i znów zaczynamy rzeźbienie asfaltów. Mijamy Traquair i Eskdalemuir i znów docieramy do Brampton, miejsca przeznaczonego znów na sen. Za nami są tylko 302 km jazdy i noc przed nami, wiemy jakie górki nas czekają za kilkadziesiąt km więc idziemy po jedzeniu spać i nabrać sił.
Mamy wstać o trzeciej i jechać jak najdłużej, być może aż do mety. Na odcinku 302km przewyższenie ~4,3km, a średni spadek ~1,42%, średnia prędkość jazdy 20 km/h. Za nami kolejnych pięć punktów kontrolnych.
Etap III Poniedziałek godz. 22.50 do środy godz. 1.30
Za nami już 849 km i najgorsze góry. Sami sobie wmawiamy, że teraz to już cały czas z górki.
Po noclegu planujemy jechać już do samej mety, jeśli się uda. Nasze noclegownie to najczęściej sale gimnastyczne z ułożonymi rzędami materacy. Na takiej sali mogło odpoczywać jednocześnie nawet 200 osób.
Na starcie w pakiecie każdy dostał zatyczki do uszu, aby nie przeszkadzał mu hałas wchodzących i wstających zawodników. Obowiązkiem wszystkich rowerzystów wchodzących na obiekt było zdejmowanie butów, aby blokami i pedałami SPD nie niszczyć parkietów. Jaki z tego powstawał zapach to nie będę opisywał, bo opisać się nie da. Zapach docierał nawet do stołówki. Fakt, że i my też nie używaliśmy dezodorantów.
Pobudkę mamy o godz. 3.00. Miła obsługa punktu miała zapisane, o której godzinie miała nas budzić i to rzetelnie wykonała. Niemrawo wstajemy, tym bardziej, że na dworze znów przelotny deszcz. Jeszcze tylko coś na ząb, gorąca herbata i znów w drogę, ujmować kilometry.
Na tym punkcie jest też nasza wolontariuszka Danusia, która się nami serdecznie opiekuje i pomaga oraz robi zdjęcia. Jeszcze na starcie Tomek krzyczy, że jest przedni kapeć nr 2. Trudno, fachowo zmieniamy dętkę, myjemy ręce i w drogę.
Przed nami najgorszy odcinek z podjazdem dochodzącym do 23%, o długości ponad 12km (ten na którym zasypiałem jadąc w dół). Po lekkiej rozgrzewce przez 20km zaczął się podjazd i zaczął się dzień. Wybraliśmy świetną porę na ten odcinek. Wschód słońca, który nastał po deszczu, wynagrodził nam przemoczone ciuchy. Widoki również bajeczne, trzeba przyznać, że lubię jeździć po górach. Na łąkach piękne merynosy, często leżące również na asfalcie. Mają one cudne mordki jakby lekko uśmiechnięte. Na polach leżały również zabite przez samochody borsuki. Widzieliśmy ich kilka sztuk.
Czas mija, my sobie kręcimy następne kilometry, atmosfera robi się coraz bardziej ciężka, bo Tomkowi nie zamyka się buzia i cały czas ma coś do powiedzenia, a zmian już nie daje żadnych, tyle tylko, że jest cały czas w zasięgu naszego wzroku. Jacek powoli się rozkręca i to, co traci pod górkę odzyskuje na płaskim. Jurek swoim tempem wspina się najszybciej i na górce już na nas czeka kręcąc powoli. Do mnie tradycyjnie należy kontrola kierunku i wychodzi mi to coraz lepiej. Koledzy mają do mnie i mojego GPS-a pełne zaufanie. Nawet obiecują, że dojada ze mną aż do mety.
W Thirsku po raz ostatni się kąpię i przebieram w czyste spodenki kolarskie, po to tylko, aby zaraz po wyjściu ulewa zmoczyła nas dokładnie. Na szczęście był to już jeden z ostatnich deszczy na trasie tego maratonu. Po jednym z nich na niebie zaiskrzyła podwójna tęcza we wszystkich kolorach. Powietrze bardzo czyste, więc zorza była w zasięgu naszej ręki, a tam gdzie dotykała ziemi był wór złota.
Teren bardziej przyjazny nam rowerzystom, górki, które towarzyszą nam od samego początku jakby lekko złagodniały, zrobiły się niższe, ale prędkość nasza wcale nie wzrosła tylko znów zmalała. Mijamy Pocklington, gdzie dogania nas Ismail i razem z Tomkiem odjeżdżają.
Byłem przekonany, że na punkcie będzie na nas czekał, po prostu zrobi sobie dłuższy odpoczynek po to, aby nas na końcówce wzmocnić. Ale nic się wielkiego nie stało, bo i tak nie mieliśmy już od kilku godzin z niego żadnego pożytku. Indywidualista.
Na punkcie w Market Rasen, Lucyna informuje nas, że już pojechał dalej, cieszy się również z tego, że nasza grupka ma bardzo fajną opinię wśród obsługi na punktach jako wesoła grupa Polska. Pomaga mi również znaleźć mechanika, aby dokręcić poluzowana kasetę, ale na tym punkcie nie mają klucza do Shimano, będzie na następnym punkcie za 65 km.
Robimy sesję zdjęciową z obsługą, rozdajemy autografy, robimy wpisy na koszulkach, a w międzyczasie miejscowi jednak zorganizowali klucz i naprawili mi rower. Biegi zaczęły normalnie pracować. Z bagażu, który miałem na tym punkcie biorę baterie do GPS-a, bo szybko w nocy się wyczerpują.
Jeszcze tylko do Kirton i padamy, nie da rady jechać dalej, jesteśmy już bardzo zmęczeni, jemy i pijemy i szybko na łóżka choć na jedną godzinkę, bo oczy nie chcą już nic widzieć.
Za nami 1218 km. Na odcinku 369km przewyższenie ~2,1km, a średni spadek ~0,57%, średnia prędkość jazdy 16 km/h. Za nami kolejnych pięć odcinków. Do mety zostało już tylko trzy.
Etap IV Środa godz. 1.30 do środa godz. 14.49’31’’
Po jednej godzinie snu obieramy kierunek na St Ives – odcinek długości 81 km. Jeśli do mety będziemy jechać z prędkością 25 km/h to dojedziemy w czasie poniżej 80 h.
Ciemno, wjeżdżamy w strefę pół i kanałów, które znamy z jazdy w kierunku północnym. To nam ułatwia jazdę. Zgodnie pracujemy z ustaloną prędkością, jednak coraz ktoś odstaje, a to kontrola GPS-a, a to tabletki od nadkwasoty, a to Jurek jedzie o oczko za dużo i się oddala. Przy takim zmęczeniu jakie już mamy, jeden km szybciej sprawia duży problem.
Doganiamy grupę złożoną z 6-ciu rowerzystów, Japończyk, Bułgarzy, Francuz i inni. Łączymy się i odżywamy. Prędkość rośnie, w grupie łatwiej. Jednak za dużo szczęścia nie może być. Przy przejeździe przez drogę główną spada mi łańcuch i się klinuje (w takim momencie!). Zanim założyłem minęło kilka minut. Jurek bardzo zmęczony, czasami już nie reagujący na odzywki, pojechał z grupą, a Jacek wrócił do mnie i już razem jedziemy do punktu na km 1373 km w Great Easton. Na tym punkcie za naszą zgodą Jurek odjeżdża już do mety z grupą, z którą dojechał do punktu.
Zaskoczenie typu kulinarnego, tylko na tym punkcie był suchy prowiant i gorące napoje. Jak do tej pory wszędzie były gorące dania, a często też smaczne gorące zupy jak krem jarzynowy, czy owsianka. Może dlatego, że do mety już blisko?
Z drużyny zostało nas dwóch. Ostatni odcinek, jak to określiły bardzo sympatyczne panie, jest już do Londynu cały czas z górki. Niestety były górki i to całkiem niezłe, przewyższenia wyniosły 400m a spadek 0,65%. Temperatura też raczej nie angielska, duszno i gorąco.
Jeszcze jeden raz zawiódł mnie GPS, a może już moje zmęczenie tak, że pojechaliśmy dodatkowo 3 km w inną stronę na skrzyżowaniu. Taka pomyłka boli bardzo na takim dystansie i na ostatnim odcinku.
O godzinie 14.49’31’’ jesteśmy na mecie. Wita nas obsługa LEL-a, zabiera Książeczkę RIDERA, uzupełnia wpisy, kontroluje wszystkie punkty i wręcza okolicznościowy medal za ukończenie.
Teraz czas na przywitanie z tymi co są na mecie, uzupełnienie napoi i kalorii, a kanapki z pysznych świeżych bułeczek z tuńczykiem, z serem, znikają szybko. Czas na kąpiel i zasłużony sen. Od Tomka, który był na mecie dwie godziny przed nami dowiaduję się, że Jurek jeszcze nie dojechał. Grupa tak, on nie. Przyjechał prawie dwie godziny po nas. Ze zmęczenia przewrócił się i zagubił, a bez nawigacji trudno mu było znaleźć metę. Koledzy z nowej grupy zostawili go poobijanego i samego na trasie.
Za nami 1419 km. Na odcinku 201 km przewyższenie ~1,3km, a średni spadek ~0,65%, średnia prędkość jazdy 17 km/h. Za nami już cała trasa!!
Łączny czas przejazdu całej trasy Jacka i mój to: 81 godzin 49 minut i 31 sekund. Niewiele brakowało do złamania zaplanowanej granicy poniżej 80 godzin.
O godz. 16-tej idę na salę spać do godz 19-tej. W tym czasie Jacek z Tomkiem mają za zadanie zapakować samochód. Wstaję sam o 19.15 i idę do auta. Tomka jeszcze nie ma, jego roweru też. Pojechał zawieźć Jurka do hotelu, gdyż Jurek był tak zmęczony, że zasypiał na stojąco.
Przed godz. 21-szą już spakowani ruszamy w drogę. Oczywiście nie możemy wyjechać bez błądzenia po Londyńskich autostradach. Dopiero teraz wiem, że winę za to ponosi też nasze wolne ze zmęczenia myślenie.
Jesteśmy na promie o godz. 1-szej już w czwartek, a o godz. 23.30 we Wrocławiu, wcześniej zostawiając Tomka w Czerwieńsku k/ Zielonej Góry. Droga powrotna dużo lepsza w stronę Londynu. Ważne, że cało i zdrowo zakończyliśmy kolejną dużą przygodę rowerową.
Łącznie od piątku 26-go zrobiliśmy ~1500km samochodem po to, aby przejechać na rowerze 1419km i po to, aby potem wrócić samochodem 1400km i być w domu w czwartek 01.08.2013r o godz. 23.30.
Dzięki Wam koledzy za współprace i mile spędzony czas, a Wam czytacze za cierpliwość przy czytaniu moich gorących wrażeń.
Krzysztof – Klan
Zdjęcia z galerii Lucyny Kunc (klik).