Sopot Killers na maratonie w Kołobrzegu
25 maja 2006Śmierć Ultramaratończyka
30 maja 2006Mirosław Pyszczek
Zima niestety długo dawała znać o sobie. Drugiego kwietnia pierwszy raz dosiadłem roweru i wyruszyłem się przejechać.
Specyfika mojej pracy pozwala w tygodniu jeździć tylko po godzinie osiemnastej. Stosunkowo niskie temperatury po tej godzinie nie zachęcały do jazdy. Tak więc już wtedy wiedziałem, że w tym roku chyba sobie odpuszczę maratony. Nie pojechałem do Łobza. Do czasu wyjazdu do Kołobrzegu udało mi się uzbierać trochę ponad pięćset kilometrów.
Jednak ciężko mi się żyło z myślą, że nie będzie mnie na tych fajnych imprezach. Przecież uczestniczyłem w nich od samego początku. I tak z dnia na dzień rosło przekonanie, iż trzeba jechać bez względu na przygotowanie. W końcu to jedyna okazja spotkać się ponownie z ludzimi, z którymi niejednokrotnie przeżyło się fajne chwile.
Postanowiłem nie jechać sam. Gdy wyjazd zaproponowałem żonie, zgodziła się bez chwili zastanowienia. Chciała poznać smaczek wspaniałej atmosfery tych imprez jaki do tej pory znała tylko z moich opowieści. A, że do Kołobrzegu, to tym bardziej dobrze.
Konkretnego planu jazdy nie miałem. Patrząc na moje dotychczasowe przygotowanie postanowiłem jechać dystans 155 km i to tempem turystycznym. Psychicznie byłem nastawiony na jazdę samemu. Postanowienie to potwierdziło się w momencie, gdy zobaczyłem skład mojej grupy. Większość w niej startujących miała do tej pory wyjechane ok.5000 km.
Do Kołobrzegu dotarliśmy bez przygód wieczorem w piątek. Po odebraniu numeru startowego udałem się na miejsce zakwaterowania. Wieczorem odbyła się krótka i zwięzła odprawa na świeżym powietrzu, na boisku szkolnym. Zapowiadała się w końcu dobra pogoda, bez opadów, które nieźle dawały się we zanki w ubiegłym roku. W komunikatach pogodowych zapowiadano tylko silne wiatry a to przecież żadna nowość. Przecież wieje zawsze.
W sobotę przed startem ostrym odbyła się runda honorowa wszystkich uczestników maratonu w liczbie ponad 220 osób. Wraz z moją grupą wystartowałem o godz. 9:15. Gdy „puściłem koło” po paru kilometrach wspólnej jazdy wcale się tym nie zmartwiłem. Chwilę wcześniej zrobił to samo zawodnik z numerem 58. Postanowiłem zaczekać na niego i tak we dwójkę dotarliśmy do 63 kilometra.
Gdzieś za Złotym Zdrojem na małym podjeździe zostałem sam. W końcu stało się to co zaplanowałem. Jechałem sam swoim tempem nie wyczerpując się za bardzo. Przynajmniej miałem czas na rozglądanie się dookoła. Mijałem piękne jagodowe lasy. Zresztą tereny przez które była przeprowadzona trasa maratonu były urokliwe. Wielokrotnie przecinałem najważniejszą rzekę tego rejonu – Parsętę.
W połowie trasy był punkt żywnościowy, gdzie skusiłem się na wspaniałą drożdżówkę z dżemem. Wody nie dobierałem, gdyż przy niewielkim wysiłku nie piłem za wiele. Przejazd przez punkty kontrolne nie stanowił żadnego problemu, gdyż jadąc w pojedynkę tylko podawałem swój numer i było po wszystkim. Obawiałem się trochę przejazdu przez Białogard, ale obawy moje okazały się bezpodstawne. Zresztą cała trasa była oznakowana doskonale i nie miałem kłopotów z pokonaniem jej, choć muszę zaznaczyć, że była dość skomplikowana.
Z przyjemnością nadmienię o kibicach na trasie. Było ich nadspodziewanie dużo, szczególnie przyjaźnie nastawionych dzieciaków, które wyciągały ręce aby przybić „piątkę”. Było to miłe.
Zaskakująca duża grupa kiboli stała na końcu podjazdu za przejazdem kolejowym. Jak ktoś miał tam już dość zapewne dostał niezły zastrzyk energii. Nie wiem, może pogoda a może nagłośnienie w mediach sprawiły o obecności ludzi na trasie. Pamiętam III Maraton w Gorzowie, gdzie na całym dystansie dwóch okrążeń w okolicach Sulęcina trafiło się aż dwóch kibiców ( dziadek z wnuczkiem).
Podziwiając mijające krajobrazy zbliżałem się do mety. Specjalnie jakoś się nie spieszyłem, nikogo nie goniłem, przed nikim nie uciekałem, słoneczko świeciło, tętno spokojne – było całkiem przyjemnie. Praktycznie jedynym przeciwnikiem był wiatr, ale do niego jestem przyzwyczajony. Gdzieś po drodze spotkałem pana Jana Ambroziaka, który spokojnie sobie jechał w przeciwną stronę niż biegła trasa maratonu.
Na ostatnich kilometrach jechałem z pechowym zawodnikiem (nr 28), który miał uszkodzone tylne koło. Okazało się, że spotkaliśmy się już kiedyś w Świnoujściu podczas jazdy na trzy rundy dookoła Zalewu Szczecińskiego. Raczej to żadna osobliwość, w końcu tworzymy razem grupę dziwnie zakręconych ludzi, w której gdzieś, ktoś z kimś już razem jechał. Jednak kask i okulary człowieka zmieniają tak, iż po „cywilnemu” trudno się rozpoznać.
Razem dojechaliśmy do mety, gdzie zaserwowano mi znakomity żurek. W słoneczku już od dawna wygrzewał się tam Erwin, który też zaliczył jedno okrążenie. Po chwili rozmowy udałem się do miejsca zakwaterowania.
Po szybkiej kąpieli udałem się z żoną na spacer po Kołobrzegu. Nie będąc w tym mieście ponad dwadzieścia lat dostrzegłem wiele zmian. Podobały się nam parki, których jest tam naprawdę dużo z rozmaitą roślinnością. Fajny port, tylko ta promenada trochę za dużo wybetonowana. No i te płatne molo, to chyba nieporozumienie, bo w końcu za co tam płacić. Tam przecież nic nie ma. Po zjedzeniu smażonej rybki powoli trzeba było udać się w kierunku bazy zawodów, gdzie miało być ognisko. I było, ale za to jakie? Fajne miejsce, super towarzystwo, nawet komary były fajne. Tylko cholera ta pogoda. Musiała sprawić psikusa. Po drugim piwie, gdzie już miałem dobierać się do znakomitej kaszanki rozszalała się wichura z deszczem. Już rozgorzały ciekawe a zarazem barwne dyskusje, i nagle ten deszcz. Niestety zawsze jest coś nie tak, ale i tak w sumie było miło.
W niedzielę o 11:30 nastąpiło uroczyste zakończenie maratonu, poprzedzone występami artystycznymi. Kto miał dostać puchar to dostał a wszyscy uczestnicy tradycyjnie otrzymali imienne medale. Były też losowane nagrody. Oczywiście chwilami padał deszcz. Podsumowując, nadmienię, że miałem przyjemność uczestniczyć w kolejnej, udanej imprezie rowerowej. Przejechałem sobie turystycznie trzy powiaty: kołobrzeski,białogardzki i świdwiński. Poznałem nowy kawałek naszego pięknego kraju. Żona odwiedziła stare kąty. W sumie spędziliśmy mile i wesoło weekend. Znowu spotkałem się ze starymi znajomymi. Każde z nas miało coś miłego i pożytecznego dla siebie.
Doświadczyłem też czegoś nowego, nie dawania z siebie wszystkiego, aby jak najszybciej dojechać do mety. Naprawdę jest to coś fajnego. Chyba po ciężkich dwóch sezonach nadszedł czas na turystykę. A może po prostu się starzeję.
Dane z licznika:
Dystans: 147,11 km
Czas przejazdu: 5:02:59
Średnia: 29,1 km/h
relacja ze strony http://www.miras.boo.pl/