Modlitwa Rowerzystów
3 listopada 2007La Marmotte – Tour de France amatorów
4 listopada 2007Mirosław Pyszczek
La Marmotte – piekło Alp – 2002
Wyścig ten odbywa się corocznie w dniu rozpoczęcia Tour de France. Jest jednym z dziesięciu wyścigów cyklicznej imprezy pod nazwą Grand Trophee, które odbywają się na terenie Francji od kwietnia do września. Wyścig, w którym braliśmy udział ( po raz pierwszy w historii taka duża grupa Polaków) nazywa się La Marmotte. Z racji skali trudności należy do najtrudniejszych i cieszy się największą popularnością. Liczba startujących wynosi około sześć tysięcy pasjonatów kolarstwa z całego świata. Jest to doskonale i profesjonalnie zorganizowana impreza. Trasa wiedzie przez kultowe alpejskie przełęcze sięgające powyżej dwóch tysięcy metrów z metą w nie mniej słynnej stacji narciarskiej Alpe d’Huez. Miejscowość tą również rozsławiła Wielka Pętla czyli Tour de France. Wielokrotnie organizatorzy usytuowali tam metę etapu. Aby tam wjechać trzeba pokonać dwadzieścia jeden zakrętów, które wiją się jak agrafki na dystansie 14 km, no i te średnio 10% nachylenia. Niby nic, gdyby nie to, że zaczyna się z poziomu 719 m npm a kończy na 1860 m npm. Czyli ponad kilometr w pionie. Każdy z tych kultowych zakrętów ma swoją tabliczkę z numerem i nazwiskiem zwycięzcy etapu w Alpe d’Huez. A nazwiska nie byle jakie Pantani, Armstrong i wiele, wiele innych – cała historia Wielkiej Pętli. Tak, że sam pobyt w tym miejscu jest czymś w rodzaju pobytu w świątyni kolarstwa. Te zakręty, te podjazdy, napisy na asfalcie …………….
Trasa wyścigu
Jest to trasa okrężna wokół masywu Pic Bayle (3465m). Długość etapu wynosi 174 km. Start w miejscowości Bourg d’Oisans (719 m). Do pokonania są przełęcze: Croix de Fer (2068m), du Telegraphe (1570m), le Galibier (2642m), le Lautaret (2057m) i 21 zakrętów w Alpe d’Huez (1880m), gdzie umiejscowiona została meta. Łączna deniwelacja wynosi około 5000 metrów. Punkty żywnościowe zostały rozmieszczone na 97 km w miejscowości Valloire i na 161 km w Bourg d’Oisans. Wpisowe wynosi 30 Euro.
Przyjazd
Dzień pierwszy.
Pogoda przepiękna. Do miejscowości Bourg d’Oisans dotarliśmy zgodnie z planem. Przed podjazdem do Alpe d’Huez zatrzymaliśmy się w celu zasmakowania atmosfery wielkiego święta kolarskiego. Gdzie padł wzrok było tylko widać ludzi na rowerach. Płeć i wiek wszelaki – większość na szosówkach. W dniach poprzedzających start ludzie w blachosmrodach (czytaj autach) nie miali racji bytu. Jak się później okazało, tam jest tak na co dzień. Rowerzysta ma wszędzie pierwszeństowo. Istny raj. Po zrobieniu drobnych zakupów, oczywiście w sklepie rowerowym, ruszyliśmy do hotelu położonego w Alpe d’Huez. Było to pierwsze spotkanie ze słynnymi agrafkami (zakrętami łamiącymi się o 180 stopni). Jechaliśmy tak wolno, aż zaczęło grzać się sprzęgło w naszym poczciwym Kangoo. Oczy wychodziły nam z „orbit” z zachwytu. Przód samochodu był cały czas zadarty do góry. Bez przerwy mijali nas cykliści. Jedni szaleńczo pędzili w dół, drudzy mozolnie „rzeźbili” pod górę. Ci drudzy byli szczególnie w kręgu naszego zainteresowania. „Patrz, ten ma już dosyć” i inne tego typu przytyki bardzo szybko ustąpiły miejsca słowom wyrażającym podziw dla wszystkich podjeżdżających. Im wyżej tym nasze przerażenie rosło. Coraz ciszej robiło się w aucie. Zostało tylko „patrz tu jest 10%, o a tu się trochę wypłaszcza”. No, ale duch w narodzie nie ginie i po ponad czterdziestu minutach dotarliśmy do hotelu. Po w miarę szybkim wypakowaniu (a było trochę tego) przebraliśmy się w stroje kolarskie (no wreszcie człowiek dobrze się poczuł) i oczywiście ruszyliśmy w dół aby poznać smak tego co przed chwilą oglądaliśmy z okien auta. Sam zjazd to „miodzio”, już po kilku zakrętach oswoiłem się z prędkością i pokonanie tych czternastu kilometrów przeleciało jak oka mgnienie.Wreszcie byłem na dole i w tym momencie spełniło się moje marzenie. Byłem tam gdzie zawsze chciałem być, w miejscu gdzie najwięksi mocarze kolarstwa wylewali swoje poty. Zmęczenie dwudniową jazdą samochodem ustąpiło natychmiast. Byłem tylko ja i te dwadzieścia jeden zakrętów oraz średnio 10% na czternastu kilometrach. Przyjemnie było jechać po asfalcie z wymalowanymi napisami, które do tej pory widziałem tylko w telewizji. Było ciężko, ale po to tam pojechałem. Tablice z nazwiskami znakomitych kolarzy na zakrętach dodawały otuchy i siły. Trasę tą pokonywałem później wielokrotnie ale zawsze już z gorszym czasem. Jak to mówią „pierwszy raz jest najpiękniejszy”.
Dzień drugi.
Pogoda przepiękna. Przygotowania do wyścigu trwały pełną parą. Rano ruszyliśmy do miasteczka wyścigowego gdzie powystawiały się firmy związane z przemysłem rowerowym. Było dosłownie wszystko, od skarpetek, do możliwości zrobienia elektronicznego masażu mięśni. Praktycznie jak na targach rowerowych. Wykupiliśmy numery startowe i byliśmy „happy”. Resztę dnia spędziliśmy na snuciu się po okolicy i na przygotowaniach się do startu. Wiadomo jak to jest, wszyscy są twardzi, ale każdy w głębi ducha ma trwogę przed startem. Tym bardziej, że nikt z nas nie wiedział co nas czeka. O przepraszam tu bym skłamał. Była z nami koleżanka, która pomogła nam w organizacji wyprawy. Brała udział w tym wyścigu już dwukrotnie i to z powodzeniem. Praktycznie dla większości startujących najważniejszym celem jest ukończenie tego wyścigu. Niewielu o się udaje. Zresztą ona przyniosła wiadomość o jutrzejszym załamaniu pogody. Popatrzeliśmy w niebo – ani jednej chmury czyli będzie O.K.
Wyścig
Dzień trzeci.
Pobudka o 5 rano. Patrzę przez okno i było: – Beata wykrakała- deszcz leje jak cholera i tylko 6 stopni. I zaczęła się panika, w co się ubrać czy na długo czy na krótko w końcu na trasie będę cały dzień. W takiej trwodze śniadanie nie chciało przejść przez gardło. Start miał być o 7:15, więc na godzinę wcześniej zjechaliśmy na dół do Bourg d’Osains. Nie należało to do rzeczy przyjemnych. Samo wyjście z ciepłego hotelu o godzinie 6 rano prosto w strugi zimnego deszczu było przerażające. Na dodatek 200 metrów od hotelu na zjeździe złapałem gumę. Pech, ponieważ była pierwsza kicha od niepamiętnych czasów. Całe szczęście, że za mną jechał Krzysztof więc wymiana trwała dosłownie parę minut. No, ale już nerwy zaczęły dawać znać o sobie. Zjazd na start już nie był przyjemny jak ten dwa dni temu. Na starcie spotkałem się z kumplami, wszyscy byli zmarznięci i przemoczeni. Każdy telepał się z zimna gdyż trzeba było poczekać na swoją kolejkę startu. Wypuszczali sektorami w których byliśmy pakowani po 1000 szt.Mieliśmy numery powyżej czterech tysięcy więc od momentu startu czekaliśmy ponad 20 minut. Wspomnę, że każdy zawodnik miał własny chip elektroniczny tak więc pomiar czasu każdy miał indywidualny. Wreszcie ruszyłem. Po kilku kilometrach w deszczu rozgrzałem się i ta myśl, że jest tu prawie sześć tysięcy kolarzy dodała mi werwy. Z resztą na dole było cieplej a że padało – to trudno. Pierwsze kilometry były nawet przyjemne, deszcz fajnie schładzał, droga prowadziła lekko do góry. W okolicy Le Rivier zaczęły się prawdziwe góry. Na serpentynach było widać kolorowy sznur rozciągniętego wielotysięcznego peletonu. Schody zaczęły się na podjeździe na Col de la Croix de Fer (2068m). Na kilka kilometrów przed przełęczą usłyszałem dwa przeraźliwe grzmoty i się zaczęło. To było piekło.
Deszcz, który do tej pory padał przemienił się w ulewę, temperatura gwałtownie zaczęła spadać. Zauważyłem, że ludzie powoli poddają się i nie wytrzymują warunków. Więcej ludzi jedzie w kierunku startu niż mety a to co mieli wypisane na twarzach to zgroza. Im wyżej tym było coraz gorzej. Gdy dotarłem do przełęczy zobaczyłem dziesiątki ludzi pochowanych za samochody i pozbijanych w duże grupy. Tam od wiatru nie było się gdzie schować. Temperatura spadła do kilku stopni i zaczęła się zadymka śnieżna. Na przemian śnieg i grad. Musiałem podjąć decyzje czy jechać dalej. Gdybym się zatrzymał już byłoby po mnie. Przejechałem autem ponad 1800 km i miałem tu skończyć. Nigdy.
Pomyślałem, że jak zjadę niżej będzie lepiej. Niestety to lepiej nie nastąpiło szybko. Teraz było 35 km zjazdu, pod wiatr. To co się działo to koszmar. Strumienie wody wymieszane z piachem zalewały drogę. Widoczność była bardzo słaba. Gdzieś po drodze mijałem karetkę do której kogoś wkładali na noszach. Nie powiało optymizmem. W połowie zjazdu zacząłem mieć problemy z hamulcami. Od tego momentu musiałem się przyzwyczaić do nieprzyjemnego jazgotu gdy metal trze o metal. W tej chwili chciałem tylko zjechać i nic więcej. Ktokolwiek wie co się czuje na 10% zjeździe w mazi błotnej bez hamulców to mnie zrozumie. Kombinowałem jechać przy ścianach bo tam było bezpieczniej. Cały czas myślałem co będzie jak przetrę obręcze. Zjeżdżałem w ślimaczym tempie ok. 15 km/h.Praktycznie mało co pamiętam, w tym koszmarze mózg chyba przestawał pracować gdyż normalny człowiek czekałby na autobus z napisem „koniec”. Dziękowałem w duchu swojej wspaniałej żonie, która już w momencie wyjazdu z domu w ostatniej chwili rzuciła przez okno kurtkę z Windstoperu. Bez niej bym zginął marnie. Po zjeździe na wysokość 500m do St.Jean De Maurienne odspawałem się od roweru i powoli doszedłem do siebie. Tu padało ale było cieplej. Znowu stanąłem przed dylematem, czy jechać dalej. Teraz było 10 km lekko pod górkę w miarę znośnych warunkach więc doszedłem do wniosku, że za 30 km będzie bufet i tam wymienię hamulce. Na ich temat powiem, że to profesjonalne nowe hamulce Dura Ace. Chyba nie wytrzymały tej mazi w takiej temperaturze. Na tym odcinku rozgrzałem się i wstąpiła chęć walki. Kondycyjnie czułem się bardzo dobrze. Tylko te cholerne hamulce.
Myślałem sobie, przede mną prawie 50 km podjazdu to ich nie będę potrzebował a później, to się zobaczy. Dojechałem do bufetu (97km) a tam zgroza, przestałem ponad 20 minut w kolejce do serwisu Mavica tylko po aby się dowiedzieć, że takich hamulców ani klocków nie mają. Co sobie pomyślałem nich zostanie w mojej głowie. Jedyne co mnie ucieszyło to słońce, które przebiło się przez chmury. W tak pogodnym nastroju ruszyłem dalej. Po przejechaniu paru kilometrów złapałem znowu gumę. Szybko ją wymieniłem i ruszyłem dalej. Pompować pomógł mi jakiś towarzysz niedoli. Nadymał mi gumę, poklepał po plecach, rzekł „good luck” i popedałował dalej. Podniosło mnie to na duchu. Zaczęła się mozolna wspinaczka na Col du Telegraphe, która okazała się nie taka łatwa. Następny odcinek to już słynna Col du Galibier (2645m). Znowu zrobiło się paskudnie. Zimno ze względu na wysokość i na dodatek mokro. Szkoda bo widoki tam są zapierające dech w piersiach. Ja jechałem we mgle.
Gdy dotarłem w dobrej formie na wierzchołek stanęły mi łzy w oczach ze wściekłości. Jak mam teraz zjechać – zamarłem – przede mną 12% w dół a później prawie 50 km do Bourg d’Oisans. Pierwsze parę kilometrów zbiegłem z rowerem klnąc na los. Przecież tylu ludzi „łyknąłem” na podjeździe a teraz robią mi koło d…. .Gdyby to leciało w telewizji byłoby tylko piiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii. Gdy się trochę wypłaszczyło to znowu ślimaczyłem się 15 km/h (w porywach).W takim minorowym nastroju podjechałem pod swoje 21 zakrętów. No, mówię sobie, to jestem już w domu. Gdzieś głęboko mam te cholerne hamulce. Po 160 km zostało jeszcze kultowe 14km w górę. Sympatyczne było to, że pomimo późnej pory i nie najlepszej pogody przez podjazdem pod Alpe d’Huez zgromadzonych było wielu sympatyków kolarstwa, którzy dzielnie zachęcali do walki takich maruderów jak ja. Wiedząc, że już nic nie może się gorszego wydarzyć powoli pokonywałem kolejne zakręty o średnim nachyleniu 10%. Pod koniec wstąpiła we mnie taka moc, że zostawiłem w tyle paru tych którzy „łykali” mnie na zjazdach. Z potwornym bólem kręgosłupa dotarłem do mety, po 12 godz.2 min i 49 sek. walki z pogodą, z przeciwnościami losu i samym sobą. Zwycięzca Bert Dekker miał czas 6 godz.39 min i 58 sek. W sumie wystartowało blisko 6000 osób – ukończyło 2171. Następnego ranka obudziły mnie promienie słońca i piękne bezchmurne niebo i tak już było cały czas. Nad tym wyścigiem wisi jakieś fatum. Może dlatego jest taki trudny.
Epilog
Po wyścigu spędziliśmy w tamtych okolicach jeszcze parę pięknych dni. Wyjazd ten był spełnieniem moich marzeń. Była to przygoda życia. Jeździć w tak wysokich górach, oglądać tak wspaniałe widoki chciałem zawsze. Najważniejszą jednak rzeczą było to, że byłem tam ze wspaniałymi ludźmi na których zawsze można liczyć.
Straty: parę złapanych gum, zniszczone nieszczęsne hamulce i to co najbardziej mnie dotknęło – starte nowiutkie obręcze Mavica Cosmic Elite.
Tyle kosztuje frycowe. Aha, i jeszcze ból kręgosłupa. To praktycznie z mojej winy. Nie wyobrażałem sobie skali trudności ( zresztą nikt z nas nie jeździł po takich górach ) jakie nas tam napotkały. Brałem udział w różnych maratonach górskich, w tym w pierwszych Danielkach, ale nigdzie nie było tak długich podjazdów. Niestety źle dobrałem przełożenia w moim rowerze. Musiałem więc kręcić dość sztywno.Sprzęt: jechałem na rowerze szosowym z osprzętem Dura Ace. Przełożenia to przód: 53/41, tył: 12/13/14/15/17/19/21/23/25. Dla mnie idealnym rozwiązaniem byłoby z przodu mieć trzy tarcze ( co też miała większość uczestników – ale oni wiedzieli dobrze gdzie jadą ), ewentualnie z przodu dwie a z tyłu 28 lub nawet 32. Całe szczęście, że człowiek uczy się całe życie.
Specjalne podziękowania dla Beaty Salapy – przedstawiciela firmy rowerowej Giant – która pomogła w organizacji imprezy oraz służyła pomocą i doświadczeniem w podboju Alp.( Beata dwukrotnie ukończyła wyścig La Marmotte) oraz dla pani Jolanty Hoder, która tak doskonale przgotowała mój umysł i ciało do tak dużego wysiłku.