Gryfice – zaproszenie
21 maja 2007Zmarł Eugeniusz Gostomczyk
29 maja 2007O wystartowaniu w kilku edycjach Pucharu Polski w maratonach szosowych myślałem od ubiegłego roku. Przygotowywałem się przez zimę, abym zaraz na starcie nie został osamotniony w walce z trudami rowerowania. Niestety, wszystkie imprezy odbywają się na północy i zachodzie Polski, a to kawał drogi od mojej małej świętokrzyskiej ojczyzny. Wybór padł na Leszno – jadę i kropka.
Po przeczytaniu relacji uczestników maratonu w Bogdańcu, moje emocje sięgnęły zenitu. Namówiłem kolegę do uczestnictwa i wyruszyliśmy w piątek samochodem do Osiecznej, gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg. Po drodze, deszcz, wiatr, i wiadomości płynące z radia o skutkach burz i wichur nie nastrajały do pozytywnego myślenia. Sobotni ranek jednak nas mile zaskoczył. Ładne, bezchmurne niebo, słoneczko, zupełnie inaczej niż dzień wcześniej. I znowu dylemat,.. a jak się pogoda nagle zmieni?… jak się ubrać? Pakuję całą torbę do auta i jedziemy na miejsce startu. Zobaczymy, jak do problemu podejdą inni, bardziej doświadczeni.
Na miejscu bazy maratonu wielu kolarzy już się rozgrzewa, inni dojeżdżają zapełniając powoli cały parking. Wyjąłem rower z bagażnika i podczas pompowania tylnego koła huk, … co się dzieje? Koło napompowane, skąd ten huk?. Po chwili patrzę, a w przednim kole flak. Nawet fajnie, myślę sobie, że teraz, a nie na trasie. Trudno, jadę z jedną zapasową dętką. Do maratonu podszedłem profesjonalnie, a jak,… miałem 2 dętki zapasowe. Mimo, że jestem debiutantem w maratonach, na rowerze jeżdżę od lat. Wielkie dzięki dla Jarka (92), za wskazówki dotyczące przygotowania się do startu, który kilka cennych rad mi udzielił i jakby nie było, wszystkie okazały się przydatne.
Po zapoznaniu się z listą startową zacząłem szukać wiadomości na temat startujących ze mną kolarzy. Jeden (115) przykuł moją uwagę, jako że jego średnie prędkości z poprzednich startów były celem, do których i ja usilnie dążyłem od roku. Zaraz po starcie, pech,… mój licznik nie działa. Zacząłem poprawiać przy kole czujnik i pech następny – czujnik dostał się w szprychy i tyle go widziałem. Jadę bez licznika, z samym pulsometrem. Spoglądam co chwila na pulsometr i znowu zdziwienie, pokazuje jakieś niestworzone liczby. Jedziemy dosyć szybko, fakt (36-38km/h), ale żeby cały czas w tętnie podprogowym? –
– Ileż ja tak mogę wytrzymać? – myślę
– pewnie długo, bo wcale nie czuje zmęczenia
– no, to pulsometr uszkodzony,… fajnie się zapowiada.
Co kilka kilometrów pytam Andrzeja (115) jaką mamy średnią. Jest dobrze – 37km/h.
Po około 30km przejeżdża obok nas grupa kolarzy z jeszcze większą prędkością, na pewno ponad 40km/h. Andrzej wskakuje na koło, ja zaraz za nim. Wtedy nie wiedziałem, do jakiej grupy dołączyliśmy i na co się porywam. Może i dobrze, bo gdybym wiedział, pewnie bym się nie odważył. Zmiany w czubie następują płynnie i nieuchronnie pierwsza pozycja zbliża się do mnie. Wychodzę na czoło, nie mam licznika, a przecież nie mogę dać plamy. Kręcę równo i miarowo na tym samym przełożeniu i z tą samą kadencją co jadąc na kole: 1,2,1,2,1,2,1,2 …… Na pulsometr nawet nie spoglądam, ludzie w moim wieku takiego tętna nie osiągają,… uszkodzony na bank.
Mam zmianę, na czoło wychodzi 127, a ja na tył. Mija dobra chwila zanim serce wraca do normalnego rytmu, a tętno z maxa opada w strefę podprogową. Czuję wyraźną ulgę, … odpoczywam, wiec tętno musi być niższe,… pulsometr zepsuty na pewno. Jedziemy równo prędkość nie spada, bo kadencja na tym samym przełożeniu ciągle ta sama. Oddycham równo, powoli i głęboko. Jest dobrze, teraz jest czas na batona. Andrzej jedzie przede mną, za chwilę on wyjdzie na pierwszą pozycję a zaraz po nim, ja. Jeszcze bidon w dłoń, łyk jeden, drugi, starczy. Teraz ja wychodzę na czoło… 1,2,1,2,1,2,1,2….1,2,1,2 i….zmiana, wyrównanie tętna i znowu suniemy spokojniej. Teraz będzie dłuższy oddech, grupę prowadzi 127. Ileż on ma siły?, jakie długie daje zmiany.
Po kilku minutach oddaje prowadzenie następnemu i zajmuje pozycję za mną. Teraz możemy zamienić kilka słów, bo oddech mi na to pozwala. Wiem, że jedzie na setkę, ja na 200km, ale kto to?,… nadal nie wiem.
Oszczędzaj się pan, przed panem jeszcze kawał dystansu – mówi. Cholera, widać, że stary zgred jestem, żebym był w garniturze, to jeszcze ten „pan” pasowałby do mnie, a tak?… Dojeżdżamy do wzniesień. Trudy szaleńczego tępa coraz bardziej zaczynam odczuwać. Mięśnie niesamowicie bolą, a tu trzeba coraz mocniej naciskać. Chyba muszę już dać spokój,… ale za mną 127 – no jeszcze trochę, już szczyt – słyszę za plecami. Naciskam mocniej na pedały,… trochę wypłaszyło się, ale za moment następna górka. Co jest?,… wstyd się przyznać, że ja ze Świętokrzyskiego jestem, takie góreczki mnie łamią. Nie daję rady, czekam na Andrzeja, który dosłownie przed minutą podjął taką samą decyzję – odpuszczamy.
Pytam, który kilometr i jaka średnia?.. 85km Vśr=38,8km/h, czyli przez około 50km pędziliśmy ze średnią 41km/h,…dla mnie szok. Ból mięśni daje się coraz bardziej we znaki, ale tempo jest teraz wyraźnie spokojniejsze, jedziemy we dwóch na zmiany. Do PK po pierwszej setce zostało już około 10km, a ja biję się z myślami: zjechać na metę i zakończyć na 100km, czy jechać dalej? Jesteśmy na punkcie, odruchowo biorę banana i sam nie wiem, kiedy do mojego bidonu leje się już woda. Pierwszy rusza Andrzej, a zaraz za nim ja. Decyzja podjęta jedziemy dalej na drugą setkę. Znowu razem.
Tempo zdecydowanie spokojniejsze, ale i tak wyprzedzamy wszystkich przed nami. Mocniejsi pewnie wystartowali wcześniej, więc i są przed nami,..ich nie dogonimy. Jedziemy równiutko 1, 2, 1, 2, i zowu powoli zbliżamy się do wzniesień w Zaborowcu. Mięśnie ud blokują się na samą myśl, ale jadę. Mijamy jeziora, piękna trasa, naokoło las. Muszę zwolnić, niestety, nie po to, żeby pozachwycać się pięknem urokliwych zakątków przemęckiego parku krajobrazowego. Powód jest zupełnie inny – ból zaczyna ze mną wygrywać. Widzę, jak powoli Andrzej oddala się ode mnie. Wiem, że za mną jedzie grupa 4 kolarzy, których niedawno wyprzedziliśmy. Jadą w niezłym tempie, wiec pewnie zaraz będę miał z kim dotrzeć do mety nie tracąc zbyt wiele, a na razie chwila rozluźnienia. Próbuję wstać z siodełka, rozluźnić mięśnie.
Skutek jest odwrotny, nogi momentalnie sztywnieją, a ból narasta. Siadam i ponowna próba. Trochę przeszło, zaczynam nabierać prędkości i płynnie łączę się z czwórką wyprzedzających mnie kolarzy. Z początku nie bardzo miałem ochotę na zmiany, ale tempo już nie było takie szaleńcze, więc mogłem również popracować. Już Święciechowa, kilka skrzyżowań, rynek i jesteśmy na drodze do bazy maratonu. Jeszcze jeden zakręt i …. meta. Czas 5:36:20. Vśr=35,68km/h – superrrrr. Dziewczyny dekorują nas medalami, a ja chyba z wrażenia zapomniałem całkiem, że bolą mnie nogi. Czuje się doskonale,… mógłbym tańczyć.
Jeszcze raz serdeczne dzięki dla organizatorów i kolarzy, z którymi miałem przyjemność mknąć po trasie II Leszczyńskiego Maratonu Rowerowego. Niezapomniane wrażenia z Leszna na długo pozostaną w mojej pamięci.
Pozdrawiam pazik