Dodatkowa klasyfikacja
13 lutego 2007Zapisy na Pętlę Beskidzką ruszyły
22 lutego 2007Mirosław Pyszczek
Zaczęło to się chyba pod koniec lat dziewięćdziesiątych, gdzieś w 1996 roku. Któregoś dnia natknąłem się w piwnicy na rower — Wigry, czy coś takiego. Na pewno to był składak. Ubrałem dres i pognałem na rondo w kierunku Przylepu. Było to raptem 5 km w obydwie strony. Po powrocie do domu do żony powiedziałem tak: ” kobieto, Ty wiesz gdzie ja byłem?” Tak wyglądały początki mojej przygody z rowerem. Drugim rowerem jaki dosiałem była damka. Miała nawet przerzutki. Na tym sprzęcie buszowałem po okolicznych lasach. Powoli łapałem kolarskiego bakcyla.
Razem z sąsiadem niedzielnymi przedpołudniami wybieraliśmy się na wycieczki, oczywiście elegancko ubrani w dresy. Nasze trasy były co raz to dłuższe. Niejednokrotnie udało nam się zaliczyć nawet z 50 km. Istny wyczyn. następnie gdzieś tam okazyjnie kupiłem rower trekingowy. Jednak historia jazdy na nim nie była długa. Taka forma kręcenia nie odpowiadała mi, za nudno. W końcu sprzedałem go i kupiłem na giełdzie górala na aluminiowej ramie. Był to rok 1998. Oj tak, na takim sprzęcie mogłem wypuścić się w teren. Praktycznie w każdą niedzielę grzałem po okolicznych lasach, co raz to dalej i dalej. Wsiadałem na rower kiedy się tylko dało.
Powoli zacząłem przekształcać się z dresiarza w kolarza z krwi i kości, oczywiście tylko pod względem wyglądu. Kupiłem obcisłe gacie i koszulkę. To było coś. A jak do tego dołożyłem później pedały i buty z ESP, to był szok. Po zaliczeniu kilku wywrotek, od pedałów zatrzaskowych już się nigdy nie uwolniłem. Pod koniec któregoś lata wsiedliśmy z sąsiadem do pociągu, który zawiózł nas do Jeleniej Góry. Może to był rok ’99 — nie pamiętam. Ze stacji na rowerach udaliśmy się na przełęcz Okraj. Tam był nocleg, a rano czerwonym szlakiem błądząc gdzieś po drodze dotarliśmy do schroniska na Szrenicy. Oczywiście po drodze zaliczając Śnieżkę. Nocleg w schronisku i dalej do Jeleniej i pociągiem do domu. Zajęło to nam dwa dni. Tak wyglądała moja pierwsza, wielka przygoda z rowerem. Cholera, później mój kochany rowerek mi ukradli.
Następcę jego kupiłem pod koniec roku. Była to niezła maszynka, Merida. Na niej to zaczęła się dopiero prawdziwa jazda. Tłukłem się na niej całą zimę. Nie miała chwili wytchnienia. Chyba, że po operacji wycięcia woreczka żółciowego gdy zawisła na haku. Jednak nie na długo. Woreczek wycieli mi w styczniu a w już marcu wystartowałem w pierwszym w moim życiu wyścigu MTB w Lubiniu. Za parę tygodni wziąłem udział w drugim takim ściganiu, też w Lubiniu. Jednak taka forma wyścigu mi nie pasowała. Krótka jazda i duży wysiłek na krótkiej trasie, to nie dla mnie. Całe szczęście, że w tamtym okresie powoli zaczęły rozkręcać się maratony MTB. Mój strój kolarski zaczął wyglądać bardziej profesjonalnie. Kask, okulary i inne takie dodatki dawały mi jakby siły. Poważnie, coś w tym jest, gdy wsiadam na rower „po cywilnemu” to czuję się zupełnie inaczej. Jakoś nie tak.
Zaliczyłem pierwsze legendarne Danielki. To był mój pierwszy maraton i to jaki. Zimno, deszcz, błoto,błoto i błoto. Od tamtego czasu nigdy nie jechałem krótkich dystansów. Zawsze pociągała mnie bardziej walka z własnymi słabościami niż rywalizacja z innymi zawodnikami. Może dlatego, że nigdy nie trenowałem kolarstwa i nie ścigałem się w żadnym klubie. Forma takich wyścigów bardzo mi odpowiadała. Wtedy dystanse naprawdę były długie. Później z tego zrezygnowano. Szkoda. To było coś. W roku 2000 kupiłem nowy rower Giant MCM na karbonowej ramie. Pod koniec tego roku miałem wielką przyjemność brać udział w testowaniu nowych rowerów Gianta na nowatorskim systemie zawieszenia NRS w Grecji na wyspie Korfu. Było fantastycznie, choć był to listopad tam jeździło się na krótko, no i te piękne trasy w głębi wyspy. Dzikość terenu, spokój i fantastyczne widoki mam przed oczami do dzisiaj.
Nastała zima. Podczas ferii zimowych zaliczyłem wyjazd do Świeradowa, oczywiście z rowerem. I znów szaleństwo. Wyprawa zimą do Karpacza i zjazd z Puchatka po śniegu to dopiero frajda. Zaliczyłem jeszcze parę innych maratonów. Niestety dystanse były coraz krótsze i powoli przestało mnie to bawić. Zacząłem więcej jeździć po szosie. Tak długo, aż dojrzałem do kupna szosówki. I tu zaczyna się historia jazdy po szosie. Coraz więcej i dłużej. Powoli odkrywałem czerpanie przyjemności z szybkiej jazdy. Zawsze wolałem jeździć sam. Byłem niezależny. Nikt mi nie dyktował tempa i nie marudził, że za długo, za ciężko itp. Uczyłem się walczyć z wiatrem i zmęczeniem. Jazda samemu jest inna niż w grupie. Tu trzeba liczyć tylko na siebie. Nikt nie pociągnie ani nie schowasz się za nikogo.
W tamtym okresie w chwilach wolnych serwowałem w internecie po alpejskich trasach. Oglądałem fotki słynnych podjazdów znanych z Tour de France. Marzyłem aby tam pojechać, poczuć potęgę tych monstrualnych podjazdów. Tak wbiłem to sobie do głowy, aż w 2002 roku wylądowałem w Alpe D’Huez i wystartowałem w super imprezie La Marmotte. To było to. Wyjazd ten przesądził o mojej miłości do gór. Móc się wspinać na szczyty przez niekończące się podjazdy to coś fantastycznego. Góry nauczyły mnie pokory. Tak mi się tam spodobało, że na drugi rok pojechałem jeszcze raz. Zaliczyłem dach Europy na rowerze szosowym 2802 m npm.
Pewnego razu gdzieś w internecie znalazłem komunikat o maratonie szosowym. Pomyślałem, że warto spróbować. Był to maraton w Sosnach koło Gorzowa. Było fajnie. Długi dystans — to mi pasowało. Zakochałem się w pokonywaniu długich tras. W następnym roku brałem już udział we wszystkich supermaratonach Pucharu Polski. I to z niezłym skutkiem, bo rok 2003 zakończyłem drugim miejscem w klasyfikacji open a pierwszym w swojej grupie wiekowej. Jednak nie to jest dla mnie najważniejsze. Najbardziej sobie cenię znajomości jakie zawarłem w przeciągu tych wszystkich wyścigów. Nigdy nie zapomnę frajdy jaką miałem podczas wspólnej jazdy z kumplami z grupy. Kto tam był, to wie o czym myślę. Tam też zdobyłem swój Everest, pokonałem najdłuższy w życiu dystans. Nie zapomniane też były chwile na Klasykach Kłodzkich. To kwintesencja tych maratonów.
Powoli jednak i te imprezy przestały mnie pociągać. Ileż razy można jechać setki kilometrów. Można wiele, tylko po co. Rower kocham i kochać będę. Teraz chcę się sprawdzić jako organizator wyścigów. Jest to nowe wyzwanie. Czy podołam, czas pokaże. Każdy z etapów mojej przygody z rowerem wnosił coś innego. Każdy był piękny. Ten w dresie i w trampkach, bo odkrywałem piękne okolice swojego miasta. Odkrywałem, że można żyć inaczej. Ten rozdział, w którym szarżowałem na złamanie karku w maratonach MTB i wielokrotnie zadawałem sobie pytanie: „co ja tu robię” dał mi przekonanie, że można więcej i lepiej. No i ten etap szosowy, chyba najważniejszy. Nauczył mnie pokory, wykonywania rzeczy, które wydawały by się nie do zrobienia, wytrwałości i wiary w siebie. Jazda po górach dała mi inne spojrzenia na życie. W życiu bywa tak jak podczas jazdy w wysokich górach, gdy jest ciężko i stromo to zawsze wiadomo, że za chwilę będzie lepiej, czyli w dół.
Dziesięć lat mojej przygody z rowerem dało mi wiele przyjemnych i niezapomnianych chwil. Tysiące przejechanych kilometrów, w śniegu, deszczu i upale. Jakże cudowne są czerwcowe wieczorne jazdy podczas których można obserwować piękne zachody słońca, czuć woń skoszonej trawy. Poznałem wielu wspaniałych ludzi, zawarłem wiele fajnych przyjaźni, złamałem obojczyk. Gdyby nie rower, tego by nie było. Tych wrażeń nikt mi nie odbierze.
Aktualnie Mirek organizuje imprezy rowerowe w ramach ogniska TKKF Cyklomaniak