Puchar Polski w Szosowych Maratonach Rowerowych 2023 | Puchar Polski Maratończyków w Jeździe Indywidualnej na Czas 2023 | ||||||||||||
![]() Radowo Małe 20-21.05 |
![]() Płoty 17-18.06 |
![]() Pniewy 29-30.07 |
![]() Rewal 9-10.09 |
![]() Gryfice 23-24.09 |
tr>
Start był zaplanowany na 19 września w samo południe na Rozewiu – najdalej na północ wysuniętym kawałku Polski – ledwo zdążyłem, bowiem wyjechałem za późno z Poznania, na szczęście autostrada do Gdańska jest już dość długa i udało się nadrobić kilkanaście minut. Wydanie numerów, map, kilka uwag technicznych i start! Zabrałem ze sobą śpiwór, długie spodnie, krótkie spodnie, koszulkę i dwie bluzy oraz kurtkę przeciwdeszczową. Ten zestaw sprawdził się idealnie. Początkowo jechaliśmy w grupie prawie wszyscy w spokojnym tempie ok. 30 km/h. Zgodnie z przedstartowym założeniem nie wychylałem się, zajmując raczej końcowe miejsce w peletonie, bez wychodzenia na zmiany. Pierwszy odpoczynek miał miejsce na promie w Mikoszewie, kiedy to też dogoniliśmy pierwszego „harcownika”. To z tego miejsca rozpoczęła się pod koniec wojny tragiczna ewakuacja obozu koncentracyjnego w Sztutowie, upamiętniała to zdarzenie tablica na kamieniu. Na pierwszym punkcie kontrolnym (101 km) nastąpiło małe zamieszanie – częś ć osób wybrała złą drogę, część zatrzymała się w sklepie a część pognała dalej. Grupa tu podzieliła się na dobre – już do końca wyścigu nie spotkaliśmy się w tak licznym gronie. Jechałem w pierwszej grupie, początkowo sześcio – potem czteroosobowej. W okolicach Elbląga wyjechał nam na spotkanie Darecki, który tak mocno ścisnął mi kontuzjowaną rękę, że prawie oczy wyszły mi z oczodołów. W Kętrzynie około północy dwie osoby poszły spać, jedna trochę odpoczywała, pojechałem dalej sam – zgodnie z założeniami przedstartowymi pierwszą dobę miałem jechać bez snu.
Tak też się stało, a gdy minąłem Gołdap (385 km), to już byłem bardzo zadowolony, bowiem to właśnie w tym miejscu 3 lata temu zszedłem z trasy. Teraz jednak czułem się dobrze i jechałem dalej, starając się oszczędzać siły – gdy tylko pojawiał się najmniejszy chociaż zjazd – przestawałem pedałować i jechałem siłą rozpędu. Jadłem co ½ godziny – baton, banan, bułka, a co 6 godzin większy posiłek w tym przynajmniej jeden na ciepło. Zaskoczyły mnie trochę góry w okolicy północno-wschodniego krańca Polski – asfalty miały tam agrafki a przewyższenia były większe niż 100 m. Potem było już płasko, a ja powoli ciągle bez snu zbliżałem się do Sokółki. Tu niestety trochę zabłądziłem, zamiast pojechać lokalnymi drogami przez Łaźnisko do Supraśli, trafiłem przypadkiem z powrotem na drogę Sokółka – Białystok i nadkładając ok. 20 km zakończyłem ten bardzo długi dzień przed Michałowem (650 km). To był pierwszy nocleg w formule – spanie w śpiworze w lesie. Udało się znakomicie, o 1.00 w nocy wstałem, czując się wyspany i pełen sił. Ruszyłem w dalszą drogę, nieświadom tego, że telefon mi się wyładował i że jestem poszukiwany przez Rodzinę i znajomych z powodu braku oznak życia. Tym niemniej za Terespolem minął mnie samochód jednego z zawodników i sprawa się wyjaśniła.
Kolejny nocleg nie był już taki miły – znalazłem przy bocznej drodze nowiutki, bardzo ładny przystanek autobusowy, w którym postanowiłem przenocować. Niestety jeden z wiejskich Burków przyszedł sprawdzić co się dzieje i zaczął mnie zawzięcie oszczekiwać – odganianie go działało na krótko. Wziąłem go więc na przetrzymanie i po dłuższym szczekaniu dał sobie spokój. Następnego dnia rozpoczęły się góry – z początku niewinne, z przepiękną kładką na Sanie, potem coraz wyższe. Bolące siedzenie wymagało już ciągłego smarowania a ból ścięgien zmniejszałem tabletkami przeciwbólowymi. Byłem też lekko spalony od słońca, które w dzień przypiekało zdrowo. W nocy jednak było mi zimno, szczególnie na zjazdach. Tu wyszedł brak doświadczenia, gdyż na zjazdach zakładałem jedynie moje dwie bluzy, a powinienem był zakładać kurtkę przeciwdeszczową, która doskonale chroni od wiatru.
Kolejne dni zaczynały przypominać poprzednie – przebudzenie, chłód, poranek, radość jazdy w dzień, w nocy ponownie zimno. Mimo iż jadłem regularnie, to w czasie całego wyścigu (9 dni) schudłem 3 kg. Gdy minąłem Świeradów Zdrój, a więc ostatnie góry, byłem już pewien, że uda mi się pokonać całość trasy. Żona zdawała mi relację z wyścigu, z której wynikało, że pierwszy z dużą przewagą dojedzie do mety kol. Jan Lipczyński a o drugie miejsce będzie się toczyć walka do końca. W sumie zależało mi na tym aby dojechać do mety, a więc jechałem spokojnie, bez jazdy „w trupa”. Jeden z kolejnych noclegów znów nie był zbyt udany, ponieważ koło mojego stanowiska rolnik rozpoczął w nocy orać pole. Gdy oddalał się i hałas milkł – zasypiałem, gdy się zbliżał – budziłem się. Nie była to zbyt udana noc. Tym niemniej kilometrów ubywało – majestatyczny pomnik upamiętniający potyczkę pod Cedynią wróżył, że morze już jest niedaleko. Rywale też jednak się zbliżali i postanowiłem ostatniej nocy nie spać w ogóle. Nie udało się jednak – około północy byłem już tak zmęczony, że położyłem się spać nastawiając alarm na 3 godziny. To mi dobrze zrobiło – gdy wstawałem w okolicach Dziwnówka zobaczyłem jednak 2 kolarzy, którzy jak sądziłem są grupą goniącą. Jak oparzony pozbierałem się szybko i rozpocząłem pogoń. Jechałem z prędkością ok. 30 km/h (co było dużym wysiłkiem) aż do Trzebiatowa, jednak po kolarzach nie było ani widu ani słychu. Pomyślałem więc, że są przede mną i rozpocząłem spokojną typową jazdę. Jak się potem okazało, to mogli być koledzy z grupy pościgowej, jednak oni też postanowili wypocząć w nocy.
W okolicy Ustki stwierdziłem poważną usterkę roweru – pękła mi rama w okolicach haka przerzutki – to niestety błąd konstrukcyjny tej ramy (Kelles 5.9) gdyż producent zastosował bardzo gruby hak przerzutki, co wywołało konieczność wyfrezowania w ramie dużej ilości materiału pod niego, a w konsekwencji osłabienie i pękanie zmęczeniowe. To już drugie pęknięcie tej ramy w moim rowerze podczas gwarancji (oba po ok. 5 tys. km). Ostatnie 100 km jechałem więc na chybotliwym rowerze, trochę bojąc się o wypadek (gdyby rama pękła również z drugiej strony, to spadłbym na jezdnię). Wiał bardzo silny wiatr (na szczęście w plecy), więc kilometry ubywały żwawo. W okolicach elektrowni szczytowo-pompowej w Żarnowcu, wyjechał mi na spotkanie Daniel, który poprowadził mnie do mety. Byłem już w tym momencie wyczerpany i zziębnięty (silnie zaczął padać deszcz), zły na rower i cały ten wyścig. Końcowe kilometry przejechałem siłą woli i wjechaliśmy razem pod latarnię, którą przywitałem z dużą ulgą i zadowoleniem.
Musiałem wrócić jeszcze 1,5 km do miasta po samochód – przebrałem się w suche ciuchy i już spokojnie na mecie z Danielem sprawdziliśmy pieczątki na punktach kontrolnych, wymieniłem uwagi z trasy, odebrałem bardzo fajną pamiątkę w postaci statuetki i pojechałem do domu. Ten etap trasy (samochodem), też był bardzo ciężki, bo w ciepłym wnętrzu bardzo chciało mi się spać a w dodatku wydawało mi się że jadę przerażająco szybko i ciągle odruchowo redukowałem prędkość do maks. 70 km/h. Szczęśliwy o 2 w nocy w poniedziałek zasnąłem we własnym łóżku w Poznaniu.
Ten rajd/wyścig to było niesamowite przeżycie, satysfakcja, wiele odwiedzonych ciekawych miejsc do których bym nigdy nie zawitał, po prostu wielka frajda i przygoda na zakończenie sezonu.
Krzysztof Grzegorzewski