Czasowo-triathlonowe manetki SRAMa
7 listopada 2008Cykliści: Maria i Piotr
9 listopada 2008W dniu, kiedy się urodziłem Fausto Coppi wygrał etap Tour de France po raz pierwszy kończący się w Alpe d`Huez. Jeszcze o tym nie wiedziałem, ale kiedy się dowiedziałem, uznałem to za znak przeznaczenia. Wszystko zaczęło się od Bogdana Tuszyńskiego i jego radiowych relacji z Wyścigu Pokoju.
Jak przez mgłę pamiętam wielką radość ludzi ze zwycięstwa Królaka, a lata potem emocjonujący krzyk Tuszyńskiego, kiedy na stadion wjeżdżał Staszek Gazda, albo Bogusław Fornalczyk. W tamtych czasach ustawiano na ulicach wielkie głośniki, z których nadawano aktualne komunikaty z trasy. To, że Tuszyński krzyczał, a nie mówił, trafiło do samego mojego środka i mocno mnie poruszyło.
Pamiętam przejeżdżający przez Gdańsk barwny peleton kolarzy, którzy jechali chyba w Tour de Pologne. Wreszcie, w 1961 roku doczekałem się. Wyścig Pokoju zawitał do Gdańska. Meta była usytuowana tuż koło mojego domu, na stadionie Lechii. Chyba cały Gdańsk wyległ na ulice. Nie było szans przedostać się przez tysięczne tłumy , które okupowały okolice stadionu. Ludzie usadowili się na dachach budynków, na latarniach i, tak jak ja, na wysokich drzewach. Potem był hałas nadlatującego helikoptera, z którego zrzucono pokaźną wiązankę kwiatów. Zrzucający chyba nie znał praw fizyki, bo spadające kwiaty nabrały takiego przyśpieszenia i mocy, że mogły zabić jakiegoś kibica. Szczęściem rzucający nie pocelował.
Potem był wielki zamęt, hałas, ruch. Peleton wjechał razem na stadion. Słyszałem przetaczającą się falę wiwatów, która pędziła z szybkością jadących kolarzy. Potem przez tłum przebiegła zadowalająca nowina, że wygrał Rumun Moiceanu, a nie Rosjanin Melichow. Wolałem, żeby wygrał mój idol Gazda, ale Rumun był lepszy niżby to, że w Gdańsku miał wygrać reprezentant ZSRR. Nieco później przeżyłem bombardowanie tysiąca wypuszczonych gołębi. Każdy chował się, gdzie mógł.
Następnego dnia pobiegłem do kiosku z gazetami i kupiłem Trybunę Ludu, Neues Deutschland oraz Rude Pravo. Z tych dwu ostatnich nic nie rozumiałem, ale były tam zdjęcia zawodników i wyniki. Niedługo potem trafiłem na radziecką „Prawdę”, ale oprócz prawdy nic tam nie było. Takie były czasy, że można było kupić u nas tylko tzw organy. Organy to były gazety komunistycznych partii narodowych. Więc były jeszcze organy z Rumunii, Jugosławii, Bułgarii i Węgier. Ponieważ wcale nie znałem języków, to szczególnie odszyfrowanie tego ostatniego organu sprawiało mi kolosalną trudność.
Pewnego dnia odkryłem , że istnieje Giro d`Italia. ”Trybuna Ludu” napisała jedno zdanie na ten temat. Poszukałem w słowniku, co to znaczy Giro i bardzo mnie to zafascynowało. Niedługo potem dowiedziałem się, że nie jaki Jacques Anquetil wygrał jakiś Tour de France Szczęściem dla mnie i mojej niepohamowanej żądzy wiedzy pojawiły się w kioskach organy z krajów zachodnich. Były to francuska „L`Humanite” oraz włoska „L`Unita”. Były też dzienniki z Finlandii, Anglii, a nawet z dalekiej Kuby. Odkryłem Poulidora, Bahamontesa, Nenciniego, Maspesa, góry Galibier, Izoard, Tourmalet, Aubisque. Co ja z tym wszystkim robiłem? Wycinałem, to co dotyczyło czaru dwu kółek, wklejałem i przepisywałem do zeszytów.
Prawdziwego szoku doznałem, kiedy w moje ręce wpadł francuski tygodnik „Miroir du Cyclisme„ . Wydawany był na brązowym papierze, a podczas Tour de France były dodatkowe numery na zielonym papierze. Zobaczyłem niebotyczne Alpy i ścigających się tam gigantów szos. Każde takie zdjęcie analizowałem przez długie minuty. To było jak bajka. W międzyczasie pojawiła się telewizja i transmisje z Wyścigu Pokoju podczas których Tuszyński na zmianę z Tomaszewskim pokrzykiwali i zarażali innych swoim entuzjazmem. Zawsze przed transmisjami, co godzinę były nadawane meldunki radiowe. Im było bliżej do mety, były one coraz częściejsze i bardziej emocjonujące. Potem nastawiało się telewizor..
Jak każdy kilkuletni chłopak chodziłem do szkoły, a w niej odkryto we mnie talent biegacza i zacząłem startować w pierwszych biegach. To też mi się podobało, ale miałem już pierwszy niebieski rower turystyczny, na którym jeździłem po mieście. Marzyłem jednak o prawdziwej wyścigówce. Rodzice nie stawiali przeszkód moim kolarskim wycieczkom, bo jako urodzony astmatyk miałem lekarskie zalecenie pedałowania .Wreszcie w średniej szkole sprzedałem stary rower. Miałem też uzbierane pieniądze zarobione za noszenie skrzynek w sklepie spożywczym i za sprzedaż starych książek w antykwariacie na prawdziwego Huragana. Pech chciał, że ten jedyny , który był w sklepie miał za dużą do mojego wzrostu ramę. Nie mogłem już czekać. Chciałem jak najszybciej na nim jechać.
Trochę urosłem, ale i tak trzeba było dopiłować kierownicę. Ale było wspaniale. W pierwszą niedzielę wybrałem się po kaszubskich górkach 60 km za miasto. W drodze powrotnej zaznajomiłem się z okrutnym „młotkowym”, który co 10 km zwalał mnie do rowu. Byłem tak wyczerpany, że spadałem z roweru, spałem, budziłem się, znowu wsiadałem na rower, po kilku km znowu z niego spadałem i tak bez końca. Wieczorem dowlokłem się do Gdańska u progu sił. Ale ta walka samego ze sobą bardzo mi się spodobała.
Zrządzeniem losu byłem jednak biegaczem. Po skończeniu średniej szkoły, poszedłem na studia, zapisałem się do AZS-u i na serio zacząłem trenować biegi średnie. Niestety chora wątroba po żółtaczce uniemożliwiła mi bieganie. Lekarz sportowy powiedział: albo śmierć na bieżni, albo koniec z bieganiem. Świat się dla mnie zawalił. Cóż mogłem robić ? Grać w szachy? Szczęściem lekarz zgodził się na kolarstwo.
-Tyłek siedzi, a nogi pracują- skomentował i podpisał zgodę na wdanie licencji sportowej.
Pojechałem do „Floty Gdynia”, która wtedy była największym klubem kolarskim w okolicy. Ale tam uznano mnie za starego, a miałem ledwie 19 lat. Poradzono mi pójść dwie ulice dalej do małego klubu spółdzielczego „Tęcza”. Zostałem tam na lata. Rozpoczęła się moja kariera kolarska. Nie była ona oszałamiająca. Klub był biedny. Brakowało wszystkiego. Sprzętu, gum, części , butów, spodenek, koszulek, pieniędzy na paliwo, na diety.
Wszyscy z utęsknieniemczekaliśmy na Wyścig Pokoju oraz na różne międzynarodowe wyścigi przyjaźni. Nie ze sportowych powodów, tylko dlatego, że przy okazji tych wyścigów szedł przemyt potrzebnych nam akcesoriów kolarskich. Mój pierwszy wyścig był bardzo malowniczy. Najpierw musiałem na niego dojechać kilkadziesiąt kilometrów, oczywiście na rowerze. Start był pod górę, a zaraz potem był ostry zjazd i zakręt o prawie 180º. Nie wyrobiłem go, wyrzuciło mnie z drogi, straciłem panowanie nad rowerem. Widziałem tylko, że pędzę w kierunku murowanego sklepu GS-u.
Na szczęście drzwi były otwarte. Zatrzymałem się na ladzie sklepowej. Pani zapytała się, co podać, ale mnie już nie było. Goniłem potem cały czas peleton, ale nie doszedłem. Przyjechałem na metę, kiedy nie było już sędziów, ale i tak miałem ogromną satysfakcję. Wtedy wyścigi były rozgrywane bardzo często. Co tydzień, albo nawet dwa razy w tygodniu. O puchar jakiegoś PGR, komendanta milicji, albo ku chwale czegoś tam zaszczytnego.
Każdy z tych wyścigów był jak Paris – Roubaix, bo przez wsie zawsze prowadziły brukowane odcinki. Dodatkową atrakcją przejazdu przez wioski były ataki luźno biegających psów. Ale miało się wtedy przyspieszenie .Cudownym urządzeniem były przydrożne studnie, z których można było się napić wody bez obawy zatrucia. Podczas upału pod czapeczkę kładło się liść łopianu Kask to były skórzane paski wzmocnione gąbką. Przezywano mnie „ student”, bo w tym czasie studiowałem na uniwersytecie.
Ten okres pamiętam jako stały ból. Mój trener nie wiedział, po co są masaże, jaka powinna być dieta sportowa. To było czyste prymitywne amatorstwo. I z tego powodu, mając już rodzinę na utrzymaniu, pożegnałem się z licencją zawodniczą. Och, gdybym wtedy wiedział o zasadach treningu, odżywiania się, to chyba zostałbym drugim Merckxem.
Miłość do kolarstwa pozostała. Dorobiłem się nowego przezwiska „ropuch”, które nadała mi moja żona Barbara, zainspirowana bajką o ropuchu opętanym magią samochodów. Nie tylko dlatego, że uparcie pokonuję kolejne tysiące kilometrów na rowerze. Podczas studiów miałem ten przebłysk inteligencji, że zacząłem się uczyć języków. Udało mi się pojechać na studia do Włoch. Stamtąd za zarobione w Polsce jako kelner dolary zamówiłem sobie pierwsze roczniki belgijskiego „ Velo” Godzinami przesiadywałem w bibliotekach, studiując stare gazety włoskie, francuskie i szwajcarskie.
Poznałem wielu ludzi, którzy zaczęli wspierać moją pasję, przysyłając mi z całej Europy, gazety i książki o kolarstwie / ciekawe osobistości: były żołnierz Wermachtu z Niemiec, dyrektor telewizji z Włoch, ksiądz. który został biskupem także z Włoch, zbieracz komiksów z Czech, i wielu innych pasjonatów dwu kółek / Zacząłem prowadzić bardzo obfitą korespondencję zagraniczną. Później dowiedziałem się, że ta korespondencja była dowodem na to, że we Włoszech zostałem rzekomo przeszkolony jako agent CIA. Cóż inne czasy, ale z pewnością moi opiekunowie, czytając moją korespondencję, zastanawiali się, kto to jest ten Fausto Coppi i co znaczą rzędy cyfr przy jego nazwisku, które przesyłał mi drugi agent z Włoch, Holandii czy Austrii.
Z czasem zacząłem pisać artykuły do specjalistycznych , kolarskich czasopism w Belgii, Holandii, Austrii, Francji, Włoszech. Od czasu do czasu udało mi się załapać do jakiejś historycznej książki.. Powstało z tego potężne archiwum informacji na temat kolarstwa. Jak szkoda, że komputeryzacja weszła do powszechnego użytku później, więc moje zbiory nie mają postaci elektronicznej. Jakieś dwa lata temu Daniel Marszałek poprosił mnie o pomoc w opracowywaniu encyklopedycznych haseł o kolarzach. Ku mojej rozpaczy chciał informacji bardzo skondensowanych, a ja miałem je znacznie szersze. To dało mi impuls, by zaprezentować je najpierw w Eurosporcie, a chwilę potem w internecie oraz w „Magazynie Rowerowym”.
Mam takie skromne pragnienie, by moje historie odwróciły choć trochę jaskrawo przerysowany przez media brzydki obraz kolarstwa, przedstawiany jako ciemne gierki dopingowych oszustów. Mam nadzieję, że moje historie o ciekawych ludziach, romantycznych walkach zainspirują nowych fanów kolarstwa.
Piotr Ejsmont
Źródło: Kolarstwo.org.pl.