W życiu chodzi o to by być trochę niemożliwym
4 czerwca 2007Tu jest cudownie.
4 czerwca 2007Jadąc do Łobza, już z samochodu uzmysłowiłem sobie, że nie będzie to bułka z masłem – pofałdowanie terenu robiło wrażenie. Na odprawie technicznej krótkie omówienie trasy i wielokrotna prośba o przestrzeganie zasad (hehe) ruchu drogowego. Organizatorzy proszą o uczczenie pamięci Eugeniusza Gostomczyka poprzez przypięcie czarnej wstążki.
Rano w bazie maratonu pojawiam się dość wcześnie, pochłaniam olbrzymie ilości jedzenia na śniadanie i zaczynam przegląd roweru. Oczywiście okazało się, że licznik, który wcześniej w zasadzie działał, odmówił właśnie posłuszeństwa. Cóż, prawa Murphy’ego działają bezbłędnie. Mając sporo czasu próbuję w jakiś sposób go naprawić – ostatecznie udaje się to zrobić przy użyciu cążek, drutu, aluminiowej folii śniadaniowej i fragmentu lejka do paliwa. Działa! :mrgreen:
Ostatnie przygotowania i start. Mijamy po drodze miejscowość o nazwie Przemysław, czyżby to jeden z wicepremierów objął nad nią patronat?… (Przepraszam mieszkańców za niewybredny żart, ale nie mogłem się powstrzymać :oops: ).Wiedziałem, że żadna grupa nie wytrzyma długo mojego tempa, ale o dziwo dojechaliśmy razem do Reska. Na pierwszych trochę większych podjazdach moja grupa odpadła (żeby nie było wątpliwości, odpadła do przodu ;) ). Kolejne kilometry przemierzam sam, starając się trzymać przyzwoitą prędkość. Międzyczasie przegania mnie większa grupka i obserwuję zabawną sytuację: na ulicy w najlepsze wygrzewał się kot, niewzruszony, że właśnie mija go na centymetry chmara kolarzy. Skubaniec nawet nie drgnął. Po paru kilometrach za punktem kontrolnym w Wiewiecku doszedł mnie mój współlokator z hotelowego pokoju, Andrzej Piotrkowiak. Do końca pętli jedziemy razem, dając sobie zmiany (dzięki Ci Andrzej za wspólną jazdę).
Andrzej bez zatrzymywania się jedzie na drugą pętlę, ja zostaję, czuję, że muszę złapać trochę oddechu. Niestety, z różnych przyczyn marudzę w Łobzie o wiele dłużej, niżbym sobie tego życzył i wyruszam po 40 min. :mad: w dalszą drogę. Ku mojemu zaskoczeniu w ogóle nie mogę się rozkręcić, na prostej jadę z trudem 27 km/h, na podjazdjach tempo spada czasami poniżej 20km/h, chyba to przez ten długi postój. Głupie myśli mnie zaczynają napadać – o nie, nie po to tu przyjechałem, żeby rezygnować w połowie. Podejmuję kompromisową decyzję. Na drugą pętlę razem ze mną wyjechała znajoma z maratonu w Świnoujściu, Beata Tamiłowska, wiedziałem, że za moment do mnie dojedzie. Czekam na nią i przez całą pętlę jedziemy już razem. W okolicach Połczyna-Zdroju podjazdy jakby wydłużają się, za to zjazdy są naprawdę piękne. Cóż, górki zawsze oddają to co zabrały. Tyle, że pobierają przy tym sporą prowizję. Do Łobza dojeżdżamy spokojnym, ale za to równym tempem.
Ogólnie jestem bardzo zadowolony z przebiegu maratonu. Pierwszą pętlę udało mi się przejechać z niezłą jak na mnie średnią 29,4 km/h (wg. licznika, ale nie stałem na punktach, więc rzeczywista nie powinna wyjść dużo mniejsza). Drugą pętlę przejechałem w przemiłym towarzystwie – dziękuję, Beata, pozdrawiam gorąco! Cieszę się, że udało mi się przejechać dwie setki, w niełatwym jednak terenie. Przyjdzie kiedyś czas na cztery, wiem to na pewno.