Jesienny Tour Kołobrzeg '07 – relacja
2 października 2007Kołobrzeg stolicą amatorów kolarstwa!
2 października 2007pazik
Trzebnica nie wypaliła, więc do Kołobrzegu jechać było musowo. Tym razem zaplanowałem podróż pociągiem. Piłować samochodem 700 kilosów jakoś mi się nie uśmiechało. Raz, że koszty, dwa trochę męczące. Kolejowe połączenie z Kołobrzegiem mamy bezpośrednie, więc perspektywa spędzenia 12 godzin w przedziale wagonowym wydawała mi się do zaakceptowania.
Nie myliłem się, podróż była komfortowa. W czwartek wieczorem, razem z dwójką kumpli, zapakowaliśmy rowery do pociągu i zajęliśmy 2 przedziały. Pewnie dlatego, że praktycznie już po sezonie, przez całą drogę jechaliśmy sami, wygodnie rozłożeni na siedzeniach., … a z nami nasze bicykle.
W Kołobrzegu byliśmy w piątek raniutko. Trochę mżyło, a na temat pogody, miejscowi wspominali coś o słońcu,… ale że było … podobno wczoraj. Zerknąłem na plan miasta przed budynkiem dworca i wydawało mi się, że już wiem, w którym kierunku się udać. Chyba cała nasza trójka była mocno zaspana, bo dopiero po dobrych paru kilometrach zorientowaliśmy się, że jedziemy w zupełnie przeciwnym kierunku. Nawrót o 180 stopni i w kilkanaście minut jesteśmy pod budynkiem internatu szkoły morskiej. Nasze wczesne przybycie było sporym zaskoczeniem dla marynarza w białym mundurze, który sprawiał wrażenie co najmniej oficera dyżurnego tego przybytku. Wydawać by się mogło, że to błahy problem z naszym zakwaterowaniem, jednak dzielnego wilka morskiego wprawił w nie lada zakłopotanie. Szkoda tylko, że zupełnie nie próbował rozwiązać problemu, a jako jedyne wyjście, zaproponował nam przeczekanie do godz. 17 na świetlicy.
Po naszych prośbach i protestach, udostępnił łaskawie numer telefonu do kwatermistrza, dzięki czemu w mig mieliśmy przydzielony numer pokoju.
Sobota, to dzień startu, więc od rana o niczym innym nie myślę. Punktualnie o 9:20 jesteśmy na trasie. Początek w ramach rozgrzewki całą grupą wyjeżdżamy w miarę spokojnie z miasta, ale zaraz za tablicą „koniec terenu zabudowanego”, już nie pilnujemy prędkościomierzy i przyspieszamy, oczywiście do dozwolonej przepisami prędkości . Czoło grupy stanowi Andrzej (71), za nim ja, a za nami jeszcze jakaś czwórka, piątka zawodników. W takim szyku, zmieniając się co jakiś czas na pierwszej pozycji, jedziemy kilkanaście kilometrów, wyprzedzając pierwszych kolarzy z grupy startującej przed nami. Po jakimś czasie zostaje nas czwórka, a w konsekwencji ukształtowała się trójka:. nr 67,71 i 72.
Nie będę opisywał poszczególnych kilometrów, bo ten sam dystans 260km pokonywała większość startujących do godziny 10:00. Piszę większość, bo akurat my należeliśmy do mniejszości, którzy nie znają zwyczajów tubylców i zupełnie nie rozumiemy ich poczucia humoru. Skreśloną strzałkę nakazującą skręt w prawo potraktowaliśmy z całą powagą i pojechaliśmy prosto …. bez potrzeby, jak się okazało. Dobrze, oczywiście dla nas, że trafił się kolarz z pierwszej grupy (11), który zrobił dokładnie to samo. Miał nas kto w miarę szybko wyprowadzić z błędu. Dziesięć minut „w plecy”, mówi się trudno. Zawracamy z powrotem. Na zakręcie spotykamy Trzebnickich Szerszeni i jeszcze kilku zawodników, którzy tworzyli całkiem pokaźny peletonik.
Chwilę jechaliśmy razem, ale Andrzej przyspieszył, w ślad za nim ja, a za mną Michał. Szerszeniom, widać, jechało się całkiem przyjemnie, więc nie zmienili tempa pozwalając nam spokojnie się oddalić. W pewnym momencie podczas prowadzenia naszej trójki poczułem uderzenie w tylne koło, a za chwilę znajomy dźwięk pękniętej szprychy. Moment nieuwagi i Andrzej o mało nie zaliczyłby gleby. Zatrzymujemy się, sprawdzam koło. Jest złamana szprycha. Usuwam dyndający kawałek drutu, zwalniam hamulec i po upewnieniu się, że krzywizna koła nie powoduje otarć, ruszamy dalej. Trochę się martwię, czy dojadę, bo całkiem niedawno z powodu uszkodzenia ramy nie ukończyłem wyścigu dookoła Tatr. Teraz jeszcze taki niefart. Może będzie dobrze, myślę.
Po kilku kilometrach druga awaria. Zatrzymujemy się. Tym razem Andrzej „łapie gumę”. Michał postanawia nie czekać i jedzie dalej sam. Ja zostaję z Andrzejem. W czasie wymiany dętki, sprawdzam koło. Jest źle. Mimo zluzowania hamulca, obręcz mocno obciera. Dobrze, że mam klucz do szprych, więc centruję koło i po kilku minutach jest w miarę dobrze, możemy ruszać dalej. Jedziemy we dwóch przeszło godzinę i nie możemy dojść Michała. Nie jest taki słaby, na jakiego wyglądał podczas wychodzenia na zmiany, zgodnie uznajemy . Przed nami widzimy Krzyśka K, który samotnie walczy z wiatrem i wzniesieniem. Dochodzimy do niego i po krótkiej wspólnej jeździe zatrzymujemy się, bo … Andrzej znowu ma kapcia.
Andrzej postanawia kleić dętkę, wiec ja proponuję mu swoją, nową. Okazuje się, że moja „nówka” wcale nie jest taka nowa. Nie trzyma powietrza,… chyba ze starości, bo wożę ją praktycznie cały sezon nieużywaną w torbie podsiodłowej. Na szczęście mam drugą, więc klejenie znowu możemy odłożyć na gorsze czasy. Jedziemy znowu we dwóch. Po jakimś czasie na poboczu widzimy Krzyśka K, który pewnie miał podobny problem, bo męczył się przy zdejmowaniu opony. Teraz jedziemy z wiatrem stale utrzymując dużą szybkość.
Przekonany, że kocie łby mamy już za sobą, nie spodziewam się żadnych tego typu niespodzianek ze strony nawierzchni i z prędkością pewnie z 5 dych wpadam w wertepy. Nagłe hamowanie, z trudem utrzymuję równowagę. Słyszę jak Andrzej krzyczy do mnie: „urwałeś korbę !”. Co? …. struchlałem . Zatrzymuję się, sprawdzam. pedały, wszystko ok, nic nie widzę. Po chwili Andrzej powtarza: urwałeś torbę. Teraz usłyszałem wyraźnie. Zawracam i podnoszę leżącą na drodze torebkę podsiodłową z narzędziami, która niestety nie wytrzymała trudów maratonu . Dobrze, że nie było w pobliżu nikogo z organizatorów, bo nieźle by im się wtedy od nas dostało. Jak pamiętam z odprawy, miał być jeden 300metrowy odcinek bruku. Nie tylko ja taką informację przyswoiłem.
Przez myśl przechodzi wątpliwość, czy znowu nie pomyliliśmy drogi. Wyciągam mapę, pytam miejscowych. Jednak jesteśmy na właściwej trasie. Michała w dalszym ciągu nie widzimy. Dojeżdżamy do PK i dowiadujemy się, że jedzie minutę przed nami. Bierzemy po bananie, uzupełniamy bidony do pełna i dalej w drogę.
Wychodzimy z zakrętu i jakieś 200m przed nami jest znajoma sylwetka. Samotna jazda, widać trochę Michała wyczerpała, bo czeka na nas oglądając się co chwilę. Podobno też złapał kapcia. Teraz jedziemy znowu we trzech i tak już będzie do mety. Jakieś 40km przed metą zaczynają łapać mnie skurcze. Z każdym mocniejszym depnięciem na pedały ból narasta. W końcu blokuje uda. Andrzej zwalnia tempo i „częstuje” mnie chyba potasem czy magnezem. Podobno ma pomóc. Nie wiem, czy to ten środek, czy podświadomość, ale na jakiś czas mam spokój. Jednak po kilku kilometrach sytuacja się powtarza. Już nie wychodzę na zmiany, a do samej mety czoło naszego trzyosobowego peletoniku stanowi Andrzej konsekwentnie osłaniając nas od silnego wiatru.
Wszystkim kołobrzeskim orgom stukrotne dzięki za fajną imprezę. Chyba jako jeden z nielicznych, nawet pogodę uznaję za trafioną. Właśnie taka aura, pokazała jak ważne jest znalezienie się we właściwej grupie startowej (pierwsze 8 miejsc na dystansie 260km to najmocniejsza grupa pierwsza). I w tym miejscu jeszcze raz chcę bardzo podziękować za to, że uważnie czytają to forum i wzięli chyba pod uwagę jeden z moich postów .
Co prawda, nie startowałem w grupie drugiej, ale za to naprawdę było z kim mocno pojechać, dzięki czemu miałem możliwość powalczyć nawet o puchar. Niestety, przygody na trasie, przynajmniej w moim przypadku zupełnie zniweczyły tą szansę. Na pocieszenie, Andrzej i Michał, z którymi miałem przyjemność pedałować, stanęli na pudle w swojej kat M2.
Jeszcze raz serdeczne dzięki.
pozdrawiam pazik