BGŻ ARENA UJRZAŁA ŚWIATŁO DZIENNE
9 sierpnia 2008TOUR DE RYBNIK 2008
11 sierpnia 2008Nie tylko szlakiem Świstaka
Kiedy rok temu myślałem o realizacji celu, jakim był wyjazd w Alpy, aby zdobyć kolarską Mekkę, jaką z pewnością jest Alpe d’Huez nawet nie przypuszczałem, że dane mi będzie zrealizować ten zamiar już teraz… Zapraszam zatem na opowieść z wyprawy w Alpy, o spełniających się marzeniach i legendach, które stały się naszym udziałem. Ponieważ relację piszę po fakcie, to będzie ona miała dość niestandardowy charakter , inny niż popularne kronikarskie notatki.
Podróż
To jest niewątpliwie mankament. Jest daleko. Optymalna ze względu czasowego droga ma około 1600 kilometrów i wiedzie głównie autostradami. Z jednej strony pozwala to na szybką jazdę, ale z drugiej jest bardzo nużące. Dodatkowo miejscami nawet GPS się gubił, szczególnie we Francji, i można było trochę pobłądzić. Ale szczęśliwie dotarliśmy na miejsce. Tomek zaliczył jeszcze podróż do Grenoble, żeby odebrać Anię i Darka podróżujących z Londynu. Wieczorem, w sobotę 12 lipca wszyscy byliśmy na miejscu.
Valloire
Valloire (czyt. Walułar) to miejscowość naszego pobytu. Położona pomiędzy dwoma przełęczami, od północy był Telegraph, od południa Galibier. Samo położenie noclegu zapowiadało, że powroty będą ciężkie… Samo Valloire to typowy ośrodek narciarski. Kolejka, wyciągi, mnóstwo tras i hoteli, drożyzna, piękne górki dookoła z bajkowymi kapliczkami na szczytach. Hotel, w którym przebywaliśmy – Chaletes du Galibier – bardzo dobrze wyposażony – basen, sauna, przytulne apartamenty. Jedyny minus za dostępność Internetu. Okazało się, że jest on dodatkowo płatny (20 euro za tydzień na jedną maszynę) i dostępny tylko w recepcji. Szczęśliwie mają dwóch informatyków płacąc raz korzystaliśmy z sieci na wszystkich czterech komputerach, które mieliśmy :D
Col du Galibier
W sumie zaliczyłem szczyt 9 razy. Podjeżdżałem ze wszystkich możliwych stron. Subiektywnie tutaj też, od strony Col du Lautaret, było najtrudniej. Po długich trasach wjechanie na koniec Galibier było nie lada wyzwaniem. Od każdej strony podjazd ma około 20 km i 1500 m przewyższenia. Oprócz ostatniego kilometra, nie jest jakoś bardzo stromo, ale ta długość naprawdę daje się we znaki. Wracając pierwszy raz z Alpe łapały mnie takie skurcze, że dwa razy musiałem się zatrzymać… Tomek, gdy wracaliśmy z Granona zaliczył tutaj zgona, podobnie Darek, gdy wracaliśmy z Alpe za drugim razem. Szczególnie jadąc pod wieczór jest ciężko, cienie są długie, robi się zimno (w końcu to sporo wyżej niż Rysy), energii szybko ubywa, a szczyt majaczy w górze i przepycha się korby w towarzystwie świstaków A na koniec trzeba było jeszcze zjechać 17 km w dół. Przemarzało się do kości i łatwo było się przeziębić, czego doświadczyli zarówno Tomek, jak i Darek.
Col du Telegraph
Druga przełęcz po sąsiedzku. Od strony Valloire to bardzo przyjemny podjaździk, nie za długi (ok. 6 km) i nie stromy – idealny na rozgrzewkę. Za to od strony Saint Michel de Maurienne to już nie lada wyzwanie. Gdy jadąc tam pierwszy raz autem w drodze do hotelu myślałem, że to ma być jeden z łatwiejszych podjazdów to wiedziałem, że nie będzie łatwo. Podjazd ma 12 km i 1000 m przewyższenia. Wracając z jazdy od tamtej strony już żartowaliśmy, że do domu jeszcze tylko kilometr… kilometr w pionie. Podjazd w sumie łagodniejszy niż Galibier, na świeżo można go mocno pojechać. Dużą frajdę daje również zjazd tą drogą. Cały czas są patelnie, na tyle ostre, że samochody mocno zwalniają, a rowerem jedzie się elegancko i dużo szybciej niż autem, jak się ktoś nie boi J
Valmeinier
Miejscowość położona po sąsiedzku do Valloire. Po sąsiedzku przez jedną wielką górę usianą wyciągami i stokami narciarskimi. Jednego dnia odwiedziliśmy ją na rowerach zaliczając po drodze Telegraph i podjazd do samego Valmeinier, który okazał się całkiem długi i kręty. Po południu wybraliśmy się na wycieczkę kolejką gondolową i Valmeinier widzieliśmy z góry daleko w dole. Niezłe wrażenie. Kolejką do góry jeżdżą amatorzy DH. Na stokach porobionych jest sporo tras do różnego rodzaju zjazdu.
Le Toussuire
Ośrodek narciarski, koło którego Tomek z Darkiem byli w zeszłym roku. Wycieczka do niego miała być takim relaksem A było, jak zwykle, do góry i do góry. Zrobiło się gorąco, więc i podjeżdżało się trochę trudniej. Po kilku pierwszych dniach jazdy u Kasi odezwały się kolana i na Telegraph już wyjechała technicznym J
Col du Granon
To obiektywnie był najtrudniejszy podjazd. 11,5 km z średnim nachyleniem 9.2%. A tak naprawdę było praktycznie cały czas pod 10%, bo dopiero końcówka się lekko wypłaszczała. Dodatkowo, mimo sporego nachylenia drogi, góra nie dawała żadnej osłony przed wiatrem. Trzeba było ostro się namęczyć, żeby pod wiatr przepchać korby przy takiej stromiźnie. Pomimo tego, że droga całkiem boczna to asfalt rewelacyjny. Na górze małe schronisko dla wyczerpanych… Profil na climbybike.com
Croix de Fer
Jeden ze szczytów, na którym była usytuowana premia tegorocznego Touru. Pojazd składa się właściwie z trzech części, podzielonych lekkimi wypłaszczeniami lub nawet zjazdami. Po pierwszej sekcji mieliśmy lekki problem, bo Kasia pojechała w kierunku Le Toussuire, więc musieliśmy trochę poczekać, aż zorientuje się, że nie tędy droga… Potem serpentynkami przez „czarny” las dojeżdża się do miejscowości położonej u stóp Croix de Fer. Ostatnia sekcja to wąska droga, która miejscami jest zbudowana z mocno ubitych kamyczków. Na drodze tworzyły się małe korki, bo campery nie mogły się swobodnie wyminąć, rowerem bez problemów się jechało do przodu. Podjazd bardzo fajny, ciężki tylko w kilku fragmentach, w sumie dużo łatwiejszy niż to się wydaje zbliżając się do niego. Z Croix de Fer trochę zjazdu i jest się na przełęczy Glanon.
Col du Glanon
Jak już wspomniałem od strony Croix de Fer to praktycznie przełęcz na zjeździe. Za to od strony Le Chambre czy Bourg d’Oisans jest dużo trudniej. Od Bourg d’Oisans podjazdem wiedzie trasa La Marmotte, my podjeżdżaliśmy od Le Chambre jadąc na Alpe. Końcówka po prostu zabójcza, ostatnie 2 kilometry do praktycznie non stop 11% po wielkich serpentynach, które na zjeździe robią kolosalne wrażenie. Wcześniej długie odcinki, tzw. „false flat”, czyli „wydaje Ci się, że jest płasko i tylko Ci się wydaje…”. Te fałszywie płaskie odcinki dają się we znaki jeszcze bardziej niż na Galibier, jadąc wzdłuż rzeczki w oddali widać szczyty gór, wydaje się, że można by nawet z blata jechać, ale zerkając na licznik cały czas widać 7-10%… katorga.
Alpe d’Heuz
Epicki podjazd na Alpe d’Huez było mi dane zaliczyć dwa razy. Za pierwszym razem, po samotnej wycieczce na koniec pojechałem ciut źle i ominąłem ostatnie trzy numerowane zakręty, ale w sumie droga wyniosła mnie wyżej niż było trzeba, bo, aż na lotnisko na Alpe. Za drugim razem już pełen standard, wszystkie 21 serpentyn pokonanych prawidłowo. Był to dzień przed etapem z metą na Alpe, więc do góry ciągnął się tłum ludzi, a na poboczach drogi trwało już wielkie święto, które słowami ciężko opisać – wspomnę tylko, że do góry jechali m.in. goście przebrani za zakonnice. Jakie jest Alpe? Na pewno nie łatwe. Jadąc za pierwszym razem, już na początku zaskakuje prawie dwu kilometrowy odcinek, na którym nachylenie nie schodzi poniżej 10% – tam, gdzie atakował Sastre, a Mienszow pojechał dla siebie za szybko. Potem ciut lżej, ale nie za bardzo. Tak naprawdę, podjazd odpuszcza tylko na zakrętach, gdzie praktycznie wypłasza się, aby po wirażu od razu piąć się ostro do góry (8-9%). Robi to wrażenie. Za osobisty sukces mogę uznać, że nikt mnie wyprzedził , a za drugim razem jeden nawet próbował, ale szybko wymiękł J
Col de l’Izorad
Przełęcz między Briancon a Gulliestre. W planach mieliśmy ją przejechać w niedzielę, gdy Tour szedł przez Gulliestre, żeby stanąć na chwilę na trasie. Pechowo akurat wtedy padało, więc Izorad przełożyliśmy na kolejny dzień. Podjazd w sumie bardzo przyjemny, większość czasu jedzie się w lesie, początkowo w wąwozie po prostej drodze, potem serpentynami w stronę szczytów gór. Jadąc na Izorad przekonałem się o rewelacyjnym oznaczeniu dróg we Francji. Już przy wjeździe do Briancon zaczynały się znaki kierujące na przełęcz, mimo, że trzeba było przebrnąć właściwie przez całe miasto nie dało się zabłądzić.
Mount Ventoux
Będąc już tak blisko nie mogliśmy odpuścić możliwości zaliczenia legendarnego Mount Ventoux. Okazało się, że tak blisko to nie było , bo drogimi francuskimi autostradami ponad 350 kilometrów. Górę widać z daleko, wypiętrza się nad okolicą podobnie jak nasza Babia. Na górę pojechaliśmy trasą, jaką, jak dotąd, zawsze wiodą etapy Tour de France. Podjazd, nie ma co ukrywać, trudny, chociaż można było się spodziewać, że będzie jeszcze gorzej. Pogoda była o tyle łaskawa, że było tylko bardzo gorąco, u podnóża góry 34 stopnie, ale nie wiało za mocno, wiec końcówkę jechało sie w miarę dobrze. Najgorsza cześć podjazdu to przejazd przez cedrowy las, tam długimi odcinakami nachylenie trzema sie na poziomie 10% i widać dłuuugie „proste” do góry, które trzeba przemęczyć. Szczególnie, że zaczęliśmy dość ostro na początku, to ciężko było złapać odpowiedni rytm. Po wyjeździe z lasu, w księżycowy krajobraz, znany ze zdjęć, jest juz lżej, jeszcze tylko ostatnie 500 metrów daje trochę w kość, ale świadomość, że to już koniec pomaga. Na wargach czuć trochę pył z kamieni zalegających szczyt. Z góry widoki piękne, bardzo rozlegle… A zjazd… znowu ponad 80 km/h, bez znajomości drogi Kasia ustanawia swój rekord na 81,5 km/h. W drogę powrotna do Valloire wybraliśmy trasę optymalną wyznaczona przez GPS i trochę po oglądaliśmy okolice. Trzeba przyznać, że jest gdzie jeździć, wiele miejsc wygląda na pustkowia, które przecinane są tylko przez wijące sie w górę i w dół drogi.
Col de la Madaleine
Ostatnia “nowa” przełęcz jaką zaliczyliśmy na naszym wyjeździe. Podjazd długi, dwudziesto kilometrowy z ponad półtora kilometrowym przewyższeniem. Na koniec jechało się ciężko, po dwóch tygodniach jazdy czuć już było nogi. Ambicją wykazała się Kasia, która początkowo chciała zrezygnować ze zdobywania szczytu, ale znalazłszy kompankę w postaci pewnej Holenderki dojechała do końca. Ze szczytu widok na masyw Mount Blanc, oraz z drugiej strony na odwiedzany Glanon i inne okoliczne szczyty. Na górze wykorzystałem ostatnie naklejki i pomknęliśmy w dół, chyba jednym z trudniejszych technicznie zjazdów.
Zjazdy
W Alpach przede wszystkim opowiada się o walce z górami, ale nie mogę nie wspomnieć również o zjazdach. ale trzeba się często składać na ostrych wirażach. Tak jest m.in. na Galibier, Alpe, Madaleine. Asfalt równy, o dziury martwić się nie trzeba, więc się zjeżdża. Gdy zna się już jakiś zjazd, zjeżdża się szybko. Na wielu drogach bez żadnych problemów jedzie się długimi odcinkami ponad 70 km/h. Przykładowo zjazd z Col du Lautaret w kierunku Briancon, mimo że nie stromy (maksymalnie 5%) jedzie się początkowo 70 km/h, bo zakrętów prawie nie ma, potem na lekkim wypłaszczeniu po zmianach bez problemu ponad 50 km/h. Raz nawet Tomek zerwał łańcuch na spince tam O Ventoux już było, a jeszcze szybciej było na zjeździe z Glanon z kierunku Bourg d’Oisans – prawie 85 km/h mimo, że w ogóle nie znałem drogi. Wspominałem też już o Telegraphie, dużą frajdę daję wiele zjazdów, którymi nie jedzie się aż tak szybko (do 60-70 km/h)
Cierpieniem do spełnienia
Tak. Mijając ludzi na podjazdach widać cierpienie wymalowane na ich twarzach. Potwierdza się, że kolarstwo to w dużej mierze kwestia odporności na ból, samozaparcia i ambicji. Naprawdę ukłon w stronę wszystkich tych męczących te podjazdy z tempem piechura, podziw dla ludzi jadących z całym dobytkiem zapakowanym w sakwy, a także i dla tych którzy z buta szli pod Galibier czy Alpe. Poznawanie własnych możliwości, zbliżanie się do granic ludzkich sił, a także wielka radość i satysfakcja z odniesionych sukcesów to częsty widok na alpejskich przełęczach.
Tour de France
Ważnym punktem wyprawy było zaliczenie etapu Tour de France. Wyścig przebiegał w sumie pod oknami naszego apartamentu, ale nie mogliśmy sobie pozwolić, żeby nie podziwiać tego wydarzenia na jakiejś przełęczy. Wybraliśmy się na Galibier, z tego względu, że raz było najbliżej i spokojnie można było wrócić, żeby zobaczyć końcówkę w telewizji, dwa na Alpe trzeba by było być co najmniej dzień wcześniej, żeby coś widzieć. I tak wtoczyliśmy się na Galibier, na górze już sporo ludzi i żandarmeria regulująca ruchem. Musimy zsiąść z rowerów i je prowadzić, stajemy około 500 metrów od linii premii górskiej.
Zaczyna się święto. Najpierw przejazd kolumny reklamowej. Dobre 20 kilometrów kolorowych pojazdów, z których rzucane są przeróżne gadżety, od czapeczek do mini kiełbasek salami Na Galibier kibice rozsiani są na tyle rzadko, że nie trzeba się zabijać o pamiątki. Potem wyścig. Na czele ucieczka z Schumacherem, potem Kohl jadący po punkty na premii prowadzony przez Wegmana, dalej cały peleton i „niedobitki”.Spodziewałem się, że peleton już będzie rozciągnięty, a okazało się, że jechali cała grupą, zajmując całą szerokość drogi, także trzeba było uciekać do rowu, albo się trzymać, żeby nie polecieć w dół J Potem szybko się zbieramy i w towarzystwie wielu innych kibiców zjeżdżamy z Galibier, żeby obejrzeć resztę etapu. Widać, że Tour to prawdziwe święto i ogromne przedsięwzięcie biznesowo-logistyczne.
Więcej
Można by jeszcze dużo pisać, ale lepiej chyba pozostawić lekki niedosyt, żeby każdy chciał jechać spróbować samemu. Na koniec jeszcze kilka zdań podsumowania i rad. Uwagę zwraca kultura jazdy kierowców w górach, co tu dużo mówić, jest po prostu bezpiecznie. Nawet przejeżdżając przez różne tunele, w których nawet czasami średnio coś widać wszyscy zachowują należytą ostrożność. Druga sprawa to drogi. Może nie wszędzie są idealne dywany, ale dziur raczej się nie uświadczy, jeździ się bardzo komfortowo.
Co do samej jazdy. Zdecydowanie polecam posiadanie kompaktowych korb, szczególnie jeśli ktoś planuje długie i częste jazdy. Długość podjazdów jest nieporównywalna z tymi znanymi nam z naszych okolic. Dodatkowo warto pamiętać o pogodzie. Czasami jest tak, że mimo słońca na zjazdach jest przeraźliwie zimno, czasami na podjazdach temperatura nie spada poniżej 30 stopni. Trzeba być przygotowanym na dość ekstremalne warunki.
Nigdzie jeszcze nie wspominałem o biznesie kręcącym się na alpejskich podjazdach. Praktycznie na każdym bardziej popularnym znajdują się goście z profesjonalnym sprzętem fotograficznym cykający fajne fotki, które potem można nabyć, za lekko wygórowane sumy. A na szczytach przełęczy zawsze znajdzie się jakiś sklepik, w którym można zostawić trochę gotówki
W sumie w Alpach przejechałem 1265 kilometrów. Przewyższeń było średnio około 2,5 kilometra na 100 km lub nawet więcej. Najdłuższa trasa do Alpe przez Glanon miała 197 kilometrów i ponad 5100 metrów przewyższenia.
Na koniec serdeczne podziękowania dla Ani, Kasi, Darka i Tomka, z którymi mogłem dzielić radości i trudy tej wyprawy, zajadać makaron, popijać wieczorami francuskie winko i spędzić niezmiernie miło czas wakacji.
Saint (Bikeholik)
Zobacz również: galerię zdjęć nr 1, nr 2, nr 3, nr 4, nr 5.
Źródło: Bikeholicy.pl.