Szosą dookoła Tatr – Fondriest
4 sierpnia 2005Srebrna Góra przywitała nas deszczem
6 sierpnia 2005Supermaraton „Klasyk Kłodzki” Srebrna Góra, 8-10 lipca 2005 r.
Krzysztof Wiktorowski (wiki)
Na maraton górski do Srebrnej Góry przyjeżdżam z obawami, jakie nie towarzyszyły mi od startu na 500 km trasie w Świnoujściu przed dwoma laty. Teraz 500 czy więcej kilometrów wydaje mi się długą, ale bezproblemową przejażdżką. Tu czekają na mnie jednak kilkusetmetrowe przełęcze i kilkukilometrowe pod nie podjazdy. W sumie do pokonania w pionie ponad 3000 m. Warunki nie zwyczajne dla mnie mieszkającego na równinie (przepraszam na Wyżynie Łódzkiej). Niby są w okolicach Łodzi męczące podjazdy, jednak po powrocie z gór okazują się jedynie krótkimi, prawie niezauważalnymi nierównościami terenu.
Przedstartowy spacerek w górę miejscowości, w której znajduje się baza maratonu wcale nie napawa optymizmem. W pewnej chwili chodnik kończy się a do wyższej części rozłożonej po obu stronach drogi miejscowości prowadzą schody. My będziemy jechać równoległą do tych schodów drogą.
Zgłaszając się do maratonu nie próbuję nawet podać przewidywanego czasu przejazdu trasy. Organizatorzy decydują za mnie przydzielając do 3 kolejnej grupy startowej (3 osobowe grupy startują co minutę) razem z Jurkiem Złotowskim i Witoldem Buczkowskim.
Niemal do ostatniej chwili przed startem waham się, co mam na siebie założyć. Wczoraj od rana było tu pogodnie, jednak już późnym popołudniem drogę od stacji PKP pokonywałem w strugach deszczu. Ranek znów jest pogodny, ale dalsza prognoza nie jest optymistyczna. Wreszcie decyduję się, zakładam tradycyjnie już „kolarską” flanelkę na górę, oraz krótkie spodenki na dół. Pomimo tego że może być chłodno, „kolarskie” jeansy nie wydają się odpowiednim ubraniem – szczególnie, gdy zacznie padać deszcz. Żeby chociaż z jednej strony nie było mi zimno pod flanelową koszulę wkładam bluzkę z krótkim rękawkiem a do sakwy wrzucam kurtkę p-deszcz. i na wszelki wypadek polar.
Gotowy do startu (fot. R.Szmigiel) z lewej
START. Godz. 9:02 – Ruszam spokojnie w górę nie oglądając się za moimi towarzyszami. To dopiero początek i nie mam zamiaru się ścigać. Po kilkuset metrach podjazdu widzę zawodników startujących tuż przede mną i … tych, którzy wystartowali 2 minuty wcześniej. Pomimo niesamowitej stromizny „miękko” pnę się w górę. Po chwili jestem już na początku całej stawki startujących w maratonie zawodników. Przede mną nie ma już nikogo, kiedy oglądam się do tyłu nie widać już zawodników jadących za mną. To, że najlepsi jeszcze nie wystartowali to przecież drobny szczegół.
Szczęście nie trwa długo. Na końcowej części krótkiego 2 kilometrowego podjazdu na Przełęcz Srebrną przekonuję się, że wcale nie jadę tak szybko. Po kolejnych kilkuset metrach mija mnie startujący 2 minuty później Andrzej Kuśmider (nr 15) a po chwili dwaj kolejni zawodnicy startujący w tym samym czasie (nr 13 i 14). Już pierwszy 2 km podjazd na Przełęcz Srebrną sprawia, że podział na grupy startowe staje się jedynie teoretycznym – miesza startujących w minutowych odstępach zawodników. Teraz czeka mnie nieco wytchnienia. Na początek stromy zjazd i wiele zakrętów, na których nie czuję się (jeszcze) zbyt pewnie. Później „falująca” droga, opadająca powoli w dół. Gdzieś na tym odcinku dochodzi (i mija) mnie Olek Czapnik z Gdyni (nr 10). Gdzieś niżej pojawia się kolejna trójka bikerów Lesław Komisaruk (nr 19), Rafał Walicki (nr 26) i jadący za nimi zawodnik z nr 11. Dołączam i „wiozę” się przez następne kilkanaście kilometrów. To dość płaski odcinek drogi wiodącej doliną przez Nową Rudę, Scinawkę, Radków. Jak się później okaże, będą to moje jedyne „niesamodzielne” kilometry maratonu. Kiedy zaczyna się 10 km podjazd pod Przełęcz Lisią nie próbuję nawet „trzymać koła”.
Z mozołem pnę się w górę odliczając kilometry a potem setki metrów dzielące mnie od przełęczy. Nigdzie się nie śpieszę, a moim jedynym celem jest ukończyć długi dystans (ponad 200 km) maratonu. Jadę „miękko” starając się nie nadwyrężać mięśni ani za bardzo nie obciążać kolan. Sił musi wystarczyć, aż do samego końca, na kolejne dzielące mnie jeszcze do mety przełęcze. Na bardziej stromych odcinkach moja prędkość spada do 8-9 km/godz., kiedy robi się bardziej „płasko” rozpędzam się do 10-12 czasami 15 km/godz. Jadę „na luzie”, nie szarpię się, nie męczę się ponad aktualne możliwości. Ignoruję mijających mnie zawodników. Staram się nie zwracać uwagi na poruszający się jak gdyby w zwolnionym tempie licznik i fakt, że odległość od szczytu przełęczy zmniejsza się niemal niezauważalnie.
Wreszcie upragniony koniec podjazdu. Chwila wytchnienia na krótkim wypłaszczeniu i ostry, długi zjazd do Kudowy Zdroju. Krótkie proste odcinki nie pozwalają na nabranie szybkości i swobodny, szybki zjazd. Co chwila wciskam hamulce by nie „wylecieć” na ostrym zakręcie. Dodatkowe niebezpieczeństwo to pojawiające się, co pewien czas, samochody jadące z dołu.
Jadąc samotnie niepewnie przejeżdżam przez Kudowę. Nie mam najmniejszego pojęcia gdzie jest i jak będzie oznaczony punkt kontrolny i żywieniowy. Jedynie licznik wskazuje, że poszukiwanego punktu nie mogłem jeszcze minąć. Wreszcie dobrze oznaczony zakręt a tuż za nim tabliczka i facet machający ręką. Uzupełniam zapasy wody, do sakwy wrzucam batony i banana, do ręki biorę bułkę, którą „pochłonę” na najbliższych kilkuset metrach.
PK1 59 km. Godz. 11:14 – 2 godziny 12 minut od startu. Średnia przejazdu przekracza 26 km/godz., prędkość maksymalna na zjeździe do Kudowy 55,9 km/godz. Jestem tu ósmym zawodnikiem. Na dojeździe do punktu mija mnie jeszcze Andrzej Jaroszonek (nr 36).
Po raz pierwszy jadę szeroką, idealnie równą asfaltową drogą. To warunki idealne dla zawodników na „szosówkach”. Od czasu do czasu mijają mnie wielkie TIR-y pędzące z przejścia granicznego w Kudowa-Słone. Początkowo jadę lekko, szybko i z przyjemnością. Później prędkość spada, męczę się, z trudnością pokonuję kolejne wzniesienia. Jak rakieta mija mnie Roland Listner (nr 71). Czyżby dopadł mnie kryzys? Przyczyna jest dużo bardziej prosta i wymierna. To nie rzucający się w oczy łagodny, ale długi podjazd na Przełęcz Polskie Wrota. Od Kudowy do drogi na Zieleniec wznoszę się z 385 do 660 m n.p.m. Termometr nad szosą pokazuje 14 C. Mimo, że jadę na krótko ani razu nie czuje dyskomfortu. Na podjazdach pocę się z wysiłku, na zjazdach, co najwyżej stygnę do normalnej temperatury.
Skręcam w drogę w kierunku Zieleńca. Jej stan najlepiej określa znak zakazu wjazdu. Droga w gruntownej przebudowie. Obok całkiem przyzwoitego asfaltu, jest asfalt w stanie kompletnego zniszczenia. Wreszcie już w Zieleńcu, fragment drogi w budowie – zerwany asfalt, na krótkim odcinku droga przygotowana do położenia asfaltu pokryta cienką warstwą błotnistej mazi. Ciężki sprzęt trzeba omijać poboczem. Mimo braku asfaltu jest twardo, dziury (jeżeli są) niewielkie, więc na mnie jadącego na trekkingu i „normalnych” oponach, nie robi to specjalnego wrażenia. Na początkowych stromym odcinku podjazdu pod Zieleniec po raz pierwszy (i trochę nieśmiało) wrzucam mała tarczę.
Zjazd w kierunku Lasówki i tym razem już łagodniejszy i krótszy podjazd na Przełęcz Spaloną. Na podjeździe robi się coraz bardziej wilgotno, a okolice przełęczy pokrywa gęsta mgła. Mija mnie kolejnych dwóch bikerów. W dobry nastrój wprowadza mnie widok opatulonej w ciepłe kurtki obsługi PK2. Na każdej kolejnej imprezie podziwiam ludzi z obsługi, czekających przez długie godziny, w każdych warunkach atmosferycznych na kolejnych uczestników. Nie zimno wam? – Trochę, A Panu? Mnieee?!? Nieeee!!!!. Jestem spocony i rozgrzany podjazdem, który dopiero co pokonałem, ale wystarczyłaby jedna zbyteczna chwila postoju w tych warunkach bym zmienił się w trzęsącą się z zimna galaretę.
PK2 95 km. Godz. 12:54 – 3 godziny 56 minut od startu. średnia prędkość ok. 24 km/godz.
Zjeżdżam. Gęsta mgła i las powodują, że robi się ciemno, tajemniczo, bajkowo, trochę jak niektórych filmach Hitchcock’a. Mgła ogranicza widoczność. Jadę maksymalnie skoncentrowany. Przede mną, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wyłaniają się kolejne krótkie odcinki asfaltu. Podobnie, jak na innych zjazdach, mknę z szybkością dochodzącą do 55 km/godz. zwalniając tylko na nie dających się pokonać z pełną prędkością „agrafkach” i na widok nadjeżdżającego z dołu samochodu. Szusuję przez rozciągniętą na kilka kilometrów Nową Bystrzycę i Bystrzycę Kłodzką. Tu rozjazd dla tych, którzy jadą na krótki i długi dystans. Nawet przez chwilę nie waham się – nie czuję jeszcze zmęczenia, które kazałoby, chociaż przez chwilę, zastanowić nad sensem pokonywania kolejnych przełęczy i kolejnych 100 trudnych kilometrów.
Po krótkim płaskim odcinku zaczyna się długi, początkowo prawie nieodczuwalny podjazd w kierunku Przełęczy Puchaczówka. Jazdę uprzyjemnia, nieco chłodząc padający w tym miejscu deszcz. Jest mi ciepło, więc zakładanie kurki p-deszcz uważam za bezsensowne i tak byłbym cały mokry od potu. Kiedy kończą się zabudowania Idzikowa mijają mnie trzej zawodnicy z „najwyższej półki” dzisiejszego maratonu. Dwaj z nich – Robert Nanowski (nr 162), Zdzisław Kalinowski (nr 168) – ukończą trasę odpowiednio na 1 i 2 miejscu. Droga za wsią wypiętrza się, zaczyna się prawdziwy podjazd. Mam okazję wypróbować całą gamę dostępnych przełożeń. Na ostatnim odcinku przed serpentynami wspinam się na przełożeniu 1:1 nie próbując nawet wstawać z siodełka.
Trzeci z zawodników mijającej mnie grupki ma wyraźne trudności z podjazdem. Wstając w pedałach jedzie „wężykiem” od prawej do lewej krawędzi szosy. Wreszcie zatrzymuje się na poboczu. Rzucam pytanie, choć znam odpowiedź – Skurcz? – Skurcz – i jadę dalej. Zaczynają się serpentyny więc droga trochę wypłaszcza się. Spokojnie, spacerkiem zmierzam w górę. Gdzieś z tyłu pojawiają się kolejni zawodnicy. Na przełęcz wjeżdżamy już razem. Jednym ze ścigających mnie bikerów jest startujący 40 minut po mnie Wigor (Daniel Śmieja).
Wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony Supermaratonu
Dla mnie rozpoczyna się najpiękniejszy odcinek maratonu. Zjazd z Puchaczówki to prawdziwa przyjemność. Dostatecznie równy asfalt, lekko wijąca się droga, dobra widoczność kolejnych jej odcinków i nadjeżdżających z dołu samochodów. Niezawodne hamulce i opony dobrze trzymające się podłoża. Co chwila staję i mocno naciskam pedały. Scinam zakręty jadąc to po prawej to po lewej stronie drogi. Kilka razy ostro hamuję by za chwilę ponownie nabrać szybkości. Pędzę z prędkością przekraczającą 50, 60 km/godz. Osiągam, wydawałoby się, już nie do pobicia maksymalną prędkość 63,4 km/godz. Dla tego zjazdu warto było wsiąść w pociąg i przejechać pół Polski, warto było wjechać na przełęcz.
Jedziemy przez Stronie Sląskie. Tu zaliczamy PK3 (130 km) – uzupełniam wodę, biorę kolejną bułkę. „Płaski” odcinek do kolejnej miejscowości Lądek Zdrój. Wszystko, co dobre, szybko się kończy. By dostać się do kolejnej miejscowości Złoty Stok będziemy musieli pokonać grzbiet Gór Złotych i Przełęcz Jaworową. Rozpoczyna się podjazd. Jadę spokojnie rozmawiając z Danielem (szybkość ok. 15 km/godz., dziurawy odcinek asfaltu). W pewnej chwili słyszę: Coś mi się wygina i Wigora nie ma już obok mnie. Oglądam się. Leży, kilkanaście metrów z tyłu, „rozpłaszczony” na drodze w dziwnej pozycji, z policzkiem wtulonym w asfalt. Widok w równym stopniu groźny jak i śmieszny. Po dłuższej chwili niepewności, wszystko się wyjaśnia – wstaje trzymając w obu rękach 2 różne części swojego roweru. Przyczyna – najgroźniejsza z możliwych – pęknięty widelec. Ten twardziel i farciarz jest nie do zdarcia – przypłaci ten upadek tylko niewielkim otarciem naskórka na twarzy. No cóż, skoro nie mogę już nic więcej pomóc, jadę dalej. Daniel będzie dalej radził sobie już sam. Jak doskonale, dowiem się dopiero na mecie.
Wraz z drugim zawodnikiem pokonujemy przełęcz i zjeżdżamy do Złotego Stoku. Dalej bocznymi drogami przez Mąkolno, Ożary, Laskówkę. Wreszcie – silniejszy ode mnie – zabiera się z kolejnym mijającym nas bikerem. Na przełęcz Łaszczową wjeżdżam już sam. Ta niepozorna przełęcz wyjątkowo mocno daje mi się we znaki. Pod górę wjeżdżam z trudnością. W nogach mam już 170 km dystansu i ponad 2500 m przewyższeń. Pocieszeniem jest czekający mnie zjazd. Nawierzchnia to „poezja”, od nowości łatany był tu chyba każdy, najmniejszy nawet, kawałek asfaltu. Takiego zjazdu dzisiaj jeszcze nie było. Mimo to zjeżdżam szybko starając się wymijać tylko największe dziury. Kiedy pomiędzy zabudowaniami Wojciechowic pędzę w kierunku ostatniego punktu kontrolnego PK4 (169 km), czuję tylko potwornie bolące mnie ręce.
Kłodzko. Kolejny odcinek drogi o jakiej marzą szosowcy. Nawierzchnia drogi idealnie równa, szerokie pobocze, ukształtowanie terenu wręcz przeciwnie. Pojawiają się jadący wolno zawodnicy. Już wiem – doganiam tych, którzy wybrali krótszą 150 km pętlę. Na poboczu tego idealnego przecież asfaltu kolejny (nie wiem już który z kolei) uczestnik wymieniający dziurawą dętkę. To Adam Starzyński (nr 206). Mozolnie pełzam by pokonać ostatni na trasie maratonu podjazd – Przełęcz Bardzką. Mijam prowadzącego rower uczestnika krótkiej pętli. Sam mam ochotę zsiąść z roweru i zrobić to samo ale jestem już prawie na samym szczycie. Na prostym, długim zjeździe – tak trochę bez mojego szczególnego udziału – prędkość wzrasta do niespotykanej do tej pory wielkości – mój licznik wskaże 69,9 km/godz.
Przejazd przez Bardo. Kilka kilometrów dalej upragniony skręt w kierunku Srebrnej Góry. To wydaje się prawie niemożliwe – do mety pozostaje tylko 10 km. Początkowo zaczyna mżyć a potem pada regularny deszcz. Mija mnie Gregory (Grzegorz Grabiec) i Wojtek Szymczak. Zdziwiony jestem, dlaczego dopiero tutaj. Ogółem na całej trasie wyprzedziło mnie niewiele ponad 20 zawodników. Liczyłem, że może być ich dużo ponad 50-ciu. Niby jadę wolno ale inni kręcą chyba jeszcze wolniej.
Na chwilę łapę się na koło znajomych bikerów ale już najmniejsza podjazd powoduje, że zostaję sam. Pomimo padającego deszczu jedzie się ciężko. Licznik wskazuje 16-20 km/godz. Na tym końcowym odcinku trasy każda niewielka nierówność (podjazd) i wiatr wiejący w twarz staje się wielkim problemem. Metę osiągam o godz. 17:48 z niewyobrażalnym jeszcze przed startem czasem 8 godzin i 46 minut. Równie wielkim zaskoczeniem jest dla mnie średnia prędkość 23,76 km/godz. na górskiej – jak by nie było – trasie.
Do dziś nie wiem czy startując na początku stawki zyskałem czy straciłem. Jazda gdzieś w środku startujących zawodników, wśród innych mijanych i mijających mnie bikerów, zmobilizowałaby mnie do rywalizacji i szybszej jazdy. Tylko czy po początkowym szybkim przejeździe dotarłbym równie szybko na metę. Czy nie skończyłoby się to „wypaleniem” na długo przed końcem trasy i wprowadzaniem roweru pod ostatnie przełęcze?
Statystyka trasy:
Dystans 206,1 km
Start – 9:02
Meta – 17:48
Czas trasy: 8,46
Czas jazdy: 8,41
Średnia prędkość: 23,76 km/godz.
Maksymalna prędkość: 69,9 km/godz.
Tekst ze strony Wikiego
Kąpiel, gorący posiłek. Deszcz leje bez przerwy. Kiedy wychodzę na miejsce, w którym znajduje się meta ze zdziwieniem widzę wjeżdżającego na metę Wigora. W jaki sposób, skąd dostał rower? Zdziwienie jest jeszcze większe, gdy dowiaduję się, ze przyjechał na własnym rowerze. Przecież sam widziałem jak trzymał dwie nie dające się połączyć jego części w swoich rękach. Sprawa okazuje się dziecinnie prosta, tak prosta, że aż nieprawdopodobna (ja bym na to nie wpadł). Warto chyba napisać co trzeba zrobić (co zrobił Daniel) gdy na trasie złamie się widelec. Czego zresztą nikomu nie życzę. Kiedy złamiemy widelec: Dochodzimy do zabudowań najbliższej wioski. Jeżeli pierwsze drzwi są zamknięte, pukamy do następnych. Pytamy gospodarza czy posiada spawarkę. Nie, nie posiada ale … kuzyn. Prosi by poczekać, wsiada w trabanta i jedzie. Po kilkudziesięciu minutach jest z powrotem trzymając w ręce „nowy” widelec. Teraz wystarczy złożyć wszystkie pozbierane z szosy łożyska i jechać dalej. Oczywiście gospodarz nie chce nawet słyszeć o jakiejkolwiek zapłacie za przysługę.
Wyniki:
W kategorii MTB (rowery nieszosowe) – 2 miejsce
W kategorii wiekowej M5 – 1 miejsce
Z szosowcami nie udało się skutecznie powalczyć:
32 miejsce – open
5 miejsce – M5
– nr 7
e-mail: wiki@bg.umed.lodz.pl
powrót