Maraton Gorzów – 2007
27 sierpnia 2007Imagis dzien 3 wiesci
27 sierpnia 2007pepe
a to moja opowieść:
Hura!
Tym razem osobiście stanąłem na pudle, ale fajnie. Pierwszy raz w życiu. Grabę z Gryckiewiczem śmy sobie dali. Jak mi acerolka przed chwilą napisał:
„Doznałeś uścisku ręki mistrza !!! Może to jakieś namaszczenie ??? Tak, tak, na pewno !”
Oj tak, prąd jakiś poczułem, ale nie wiedziałem co to.
No i nie byłem trzeci, tylko drugi – ha – bo wszyscy na Imagis pojechali
Nie sądziłem że coś podobnego się może zdarzyć.
Całe dwie pętle jechałem z Piotrkiem [38] (Gios). Dobrze jechało się nam już na części trasy w Choszcznie, więc postanowiliśmy jechać razem jak się uda w Gorzowie. No i się udało.
Równe tempo, bez szarpania, równe zmiany. Na pierwszej pętli od samego startu wiatr w twarz, ale jedziemy jeszcze w grupie. Rozsądek na szczęście bierze górę i zwalniamy zostając we dwójkę, tempo niestety spada. Po drodze na pierwszej pętli to kogoś łapiemy, to nas ktoś dochodzi. Trochę we dwójkę trochę w większej grupie. Niestety pod koniec pierwszej pętli zaczyna mi brakować sił. To najgorszy moment na kryzys. Do tego te moje eksperymenty.. Nie byłbym sobą gdybym czegoś nie zmienił w rowerze. Tym razem to było siodełko. Oj bolało.
Półmetek.
Trzy miseczki pysznego żurku robią cuda. No i te moje kanapki z krakowską:) Wiadomość że coraz więcej zawodników wycofuje się z wyjazdu na drugą pętlę mobilizuje. Hm.. czy aby na pewno.
Tak czy owak ruszamy na drugą pętlę. Nie ukrywam, z obawą. Czy dam radę. Bez lampek, a z wyliczeń wychodzi wjazd na metę po ciemku. Prawie pełnia – jakoś to będzie. Jedziemy.
Najgorszy jest początek. Ten sam wiatr. Prosto w twarz. Zmęczenie. Prędkość spada do 20 km/h. Nie jest dobrze. No i te myśli… Jeszcze nie jest daleko. Może zawrócić, będzie z wiatrem. No ale słowo się rzekło. zapisałem się na 314 to zobowiązuje.
Po jakiś dwudziestu paru km widzimy hen daleko przed sobą jakiegoś samotnego jeźćca. Co za ulga, nie jesteśmy sami, to pomaga. Dystans wydaje się zmniejszać, ale dopiero na punkcie żywieniowym dopadamy Dariusza. M5 – nie wypominając. Nr 62 a więc ze startu wyjechał 10 min po nas!
Jak się okaże do samej mety będziemy jechać razem. I znowu, równe tempo, równe zmiany. Słońce coraz niżej. Cienie coraz dłuższe. Piękna pora roku, koniec lata, zapach pierwszych ognisk. Po wsiach dzieci biegają beztrosko. Na niebie jakieś napisy, zaraz, zaraz…. THE END?.
O! nie, nie. To jeszcze nie koniec.
Dojeżdżamy do Sulęcina. Przyjmują nas serdecznie, przez bramkę żelazną każą jechać. Pik, pik. Czasss, czasss. Oj tak,… marny. Na szczęście nie tak tragiczny jak wychodziło z obliczeń na pierwszych kilometrach tej pętli. Widać wiatr staje się przychylny. Dostajemy do bidonów upragnioną wodę z prądem. Ten żółty prąd okazuje się w moim przypadku lepszy od tego brunatnego który dostałem na półmetku. Ciekawe co to było. To żółte w każdym razie pyszne.
No i drugi miły akcent tego późnego popołudnia (prócz chemii) – na punkcie spotykamy ku naszej radości trójkę z naszej startowej grupy, Elwirę [33], Romana [31] i Eugeniusza [35]. Jest nas już sześcioro. I tak będzie już do mety.
Wiecie co jest dla mnie najcenniejsze w takiej długiej jeździe? Towarzystwo. Bardziej obecność niż rozmowa. Gesty więcej mówiące niż słowa. Dobra, dobra, dawaj zmianę, nie gadaj tyle.
Meta coraz bliżej no i coraz ciemniej, ale też przyjemnie chłodniej. Siły wracają nie wiedzieć skąd (żółty prąd?). Im dalej, tym lepiej. Na betonowej drodze mamy już do pomocy księżyc. Potem już ładny asfalt i latarnie. Meta. Żurek, Wspólny żurek.
————–THE END—————-
Dziękuję Wam,
pepe