Green Cyklo Bies dofinansowuje noclegi
21 czerwca 2009Znane są już trasy Gorzowskiego Maratonu Rowerowego
24 czerwca 2009Pomysł na Vätternrundan, wg organizatorów największy maraton amatorski na świecie (http://www.vatternrundan.se), zrodził się dzięki stronie http://www.supermaraton.org i zamieszczonych na niej materiałom.
Swego czasu brałem udział w maratonie dokoła Zalewu Szczecińskiego (255km), zapaliłem się więc żywo na kolejne 300km, tym razem wokół jeziora Vättern w Szwecji. Zawsze lubiłem takie konkretne trasy, coś objechać, coś zdobyć, to nadaje dodatkowy sens pokonywanym kilometrom. Jedyny problem, będący jednocześnie zaletą – Szwecja. Kraj nie najtańszy, dojechać też znów nie tak łatwo, no i z kim się tam wybrać.
W pierwszym roku poszukiwań nikt się nie trafił :(, w kolejnym postanowiłem rozpuścić wicie na klasowym spotkaniu świątecznym i… udało się. Udało zebrać się grupkę 4 osób, w tym jedna spoza towarzystwa klasowego. Idealnie ze wszech miar: sposobność odświeżenia starych znajomości, zawarcia nowych, upakowania do wozu, czy też podziału kosztów (tych dotyczących paliwa i promu).
W pierwszym tygodniu stycznia 2009 byliśmy już zatem zapisani na Vätternrundan. Koszt 1150SEK od osoby, niemało, ale mówi się trudno. Zaznaczyliśmy „late start” co by nie startować w piątek, a raczej wczesną sobotą (starty od 20h w piątek do 5:30 w sobotę). Jak się później okazało, czas startu wyznaczony został nam na 1:20 w sobotę.
W trakcie wyczekiwania na czerwiec dochodzi jednak do pewnych przetasowań i z drużyny wypada 2 uczestników, trzeci się waha, ale upieram się przy wyjeździe i koniec końców wyruszamy we dwójkę, choć prognozy pogody dla Szwecji sugerują raczej dezercję.
Na miejsce docieramy około 14 po południu wybierając połączenie promowe Gdynia-Karlskrona (wypłynięcie w czwartek), a następnie udając się samochodem do Motali (400km). Na rynku odbieramy pakiet startowy (bardzo ubogi: chip, bidon i numery startowe, niestety wszelkie instrukcje po szwedzku), zerkamy na namioty handlowe (wszelkiej maści sprzęt rowerowy, odzież, odżywki itd.) i spożywamy posiłek. Jako miejsce snu wybieramy halę sportową (koszt 150SEK).
W międzyczasie kumpel zdobywa listę startujących z podziałem na narodowości, okazuje się, że na blisko 15,5 tys. startujących tylko 8 to Polacy, przy czym połowa z nich to nasza czwórka, a w zasadzie dwójka :) Zerkamy na wywieszone prognozy pogody, jest nieźle, prognozują duże zachmurzenie, ale później słońce i ciepło. Niestety po kilku minutach orientujemy się, że patrzymy na niedzielę, w sobotę ma być raczej deszczowo, brrrrr… Zaczynamy wierzyć prognozom, bo w momencie jak je czytamy leje tak, że nie chce się wyłazić spod zadaszenia.
Dłużej się jednak czekać nie da, wyłazimy i udajemy się do hali żeby przygotować rowery i przespać się. Po ciężkich walkach udaje mi się zasnąć na 1h, kumpel ma więcej szczęścia, po jakimś czasie jednak także i on się budzi. Jest godzina 22, idziemy coś zjeść, później ponawiamy próbę ze snem, ja ledwo przysypiam na kolejne pół godziny. O 0:20 szykujemy się do drogi, w co się ubrać? Pada czy nie? Podobno od trzech godzin nie, miło :) Ubieram jednak prawie wszystko co wziąłem, niestety nie posiadam jeszcze długich spodni na jazdę rowerem, jadę więc w krótkich plus ochraniacze na kolana.
Na start przybywamy o 20 minut za wcześnie, mży, postanawiam ubrać nylonowy windstopper żeby się dogrzać, kumpel patrząc na mnie jak się trzęsę, nie wróży mi zbyt dobrze :) Krótka odprawa: sprawdzenie czy nie zapomnieliśmy chipa, czy światełka działają i możemy ruszać. Starty w grupach 60 osobowych, trafiła nam się grupa niemiecka. Goście w koszulkach, wyglądają profesjonalnie i tak pewnie będą jechali, zobaczymy. Pierwszy km grzecznie przez miasto za motorem prowadzącym, później grupa niemiecka nadaje tempo, postanawiamy się trzymać.
Tempo szybkie, ale szarpią, ile dokładnie jedziemy, chyba nikt nie wie, noc ciemna, na liczniku nic nie widać. Za to jak okiem sięgnąć na trasie pełno czerwonych lampek uczestników. Suniemy tak przez 30km, po czym postanawiam odpuścić, tempo zbyt szybkie jak dla mnie (nie chce się spalić mając 300km przed sobą), kumpel zostaje w grupce i tak mi odjeżdżają. Jak się później dowiaduje dociągnął z nimi do 80km i odpuścił. Dalej jadę sam, ale jest miło, bo zawsze kogoś widać przed sobą (tak zresztą będzie przez cały maraton), doganiam i łykam kolejne grupy.
Trochę się martwię, bo nie znajduję nikogo o podobnym do swojego tempie, ci za wolno, a ci startujący później znów za szybko :) Od czasu do czasu podpinam się jednak do przejeżdżających grupek. Droga mokra, mży, czasami pada. Pomimo, że nałożyłem na siebie wszystko co miałem nie narzekam na zbytni upał. Co gorzej, buty zaczynają przemakać, robi się zimno w stopy, bardzo zimno. Tył mokry, to już standard, jedziemy dalej. Na 90km licznik odmawia posłuszeństwa z powodu wody, wskazuje uparcie 0km/h. Zdejmuje go w czasie jazdy, próbuję przetrzeć, przedmuchać, zakładam i… jest lepiej mam już dwa wskazania 0km/h i skoki na 26-30km/h. Powtórzenie reanimacji i uzyskuje już jedynie słuszne wskazania.
Na 109km w miejscowości Jönköping postanawiam zrobić pierwszy przystanek. Miejscem bufetu jest wielka hala. Próbuję się trochę dogrzać, co nie jest łatwe, kosztuje wszystkiego co jest na stanie: owsianki z rożnymi konfiturami, ichnie kiełbaski z ziemniakami purée, herbatę, pieczywo, ogórki kiszone… no może nie ogórki, mam na nie sporą ochotę, boje się jednak żeby nie mieć sensacji żołądkowych – lepiej odpuścić. Do uzupełnienia bidonów – kto co woli, woda, rożne izotoniki, każdy leje ile pragnie. Ja jeszcze mam sporo w bidonach, wiec nie uzupełniam – zimno, nie chce się pić. Przerwa nadmiernie się jednak wydłuża, trza jechać, zbieram się, wychodząc z hali, wiem ze zrobiłem błąd, trza było tak długo tam nie siedzieć, cały się zastałem, zimno jak cholera, jeszcze pierwsze km to zjazd z górki.
Po kilku km powtarzam sobie, że nigdy więcej takiej przerwy, krótko ładować jedzenie, picie i spadać. Po kolejnych km jestem już rozgrzany i jest nieźle. Jedziemy dalej :) Kolejny przystanek Hjo (178km). Wciągam lasagne i w drogę. Deszcz, ludzie przystają by się „doubrać”, ja nie mam tego problemu (patrz wyżej), jadę wiec dalej. Na około 200km trasy mam kryzys, chce mi się spać. Trza zając czymś umysł, staram się przypomnieć sobie najbardziej wkurzające mnie rzeczy, zaczyna się nucenie piosenek, gimnastyka (na ile rower pozwala), jednak jedzie się coraz gorzej. Kolejne „peletony” (30-60 osób) mijają mnie, ale w takim tempie, ze nawet nie myślę o łapaniu koła. Prędkość spada do 20km/h i niżej, jedzie się jakoś dziwnie, w akcie desperacji postanawiam chwycić się kolejnej grupki, nie zważając na tempo.
Po kilku minutach cos nadjeżdża, dobijam do 30km/h i wbijam się w peleton, a tam… wczasy. Normalnie nie wieje, milutko, raźniej, kręcę 30km/h i jestem zadowolony, adrenalina w górę, sen się ulotnił, tak to się jedzie. Niestety po 5km, zaczynają się górki, a peleton tempa nie zamierza odpuszczać. Odpadam. Mam już jednak nowy plan – czekam na nowy peleton. Zgodnie z oczekiwaniami, nadjeżdża następny i historia się powtarza. Później, już rozbudzony, postanawiam nie szarpać tylko swoim, już szybszym tempem dojeżdżam do Boiken (232km). Krótki postój, banan, jakiś napój jagodowy, dolanie Enervitu, bułka i w trasę. Po drodze: Szwedzi nas oklaskują, częstują wypiekami, na wzniesieniach pojawia się nawet jakiś pastor z megafonem i głośnikami, ogniska, przydrożne grille, a nawet jakieś cheer leaderki :)
Wracając do trasy: ciąg dalszy górek, ale jakoś się jedzie, mijam mniejsze grupki (jestem też oczywiście mijany) i na około 250km doczepiam się do peletonu, tempo 28-30km/h, wiec jakoś daję radę. Po 10km peleton postanawia wjechać na bufet, szczęśliwie z bufetu wyjeżdża nowa grupka, która gonię i dopinam się do niej. Później seria górek, przez które mkniemy z zawrotną dla mnie szybkością. Na 280km orientuję się, ze chyba jednak trochę przesadziłem z tempem i że te 20 km, choć tak niewiele w skali 300km, to jednak jeszcze około 45-60 minut jazdy. Nie jestem na to przygotowany, wymiękam i odpadam ;)
Ostatnie 20km pokonuje więc sam patrząc jak również i inni uczestnicy się męczą. O 14:14 dopadam do mety. Jeszcze tylko odstanie w kolejce po medal et voilà, mission accomplished. Czas 12:54, średnia 23,26km/h, co przy odliczeniu około 1h na przerwy daje średnią z jazdy 25,2km/h. Jak dla mnie oraz mój trekking wynik bardzo dobry. Jak się okazuje kumpel na szosówce zjawił się 1h:22 wcześniej, robiąc trasę w 11h i 32 minuty. Łącznie wystartowało 15 491 uczestników, z czego ukończyło trasę 14 483 – głównie na 100 pierwszych kilometrach ludzie poodpadali: deszcz, zimno, noc).
Wracamy do hali, prysznic, masaż (za free), jedzenie i spać. O 3 pobudka i jazda na prom. Dopada nas sen. Pierwsza próba obrony – przystanek i ćwiczenia – nieudana, druga – 15 minut drzemki na parkingu przynosi efekt. Zjawiamy się w Karlskrona, ładujemy się na prom, jemy śniadanie, kimamy, trochę filmów, obiad i Gdynia, a później do rodzinnych miast.
Wycieczka udana. Nie wiem czy do powtórzenia (kwestia kosztów + niepewność pogody), ale ten jeden raz na pewno warto. Polecam.
MikoY/grze$