Po Klasyku Kłodzkim apetyty na jazdę rowerem znacznie wzrosły
13 sierpnia 2005Wszyscy uczestnicy dojechali i zmieścili się w limicie
21 sierpnia 2005Mirosław Pyszczek
6-08-2005 odbyła się następna impreza z cyklu Pucharu Polski w Supermaratonach Szosowych w Gryficach pod nazwą „Gryfland 2005”. Były do wyboru dwa dystanse: 320 km lub 160 km. Jak zwykle wybrałem tą dłuższą opcję. Po słabo przespanej nocy obudził mnie deszcz. Prognoza pogody, jak to zwykle bywa na naszych maratonach nie była zachęcająca do jazdy. Było, jak na sierpień stosunkowo zimno i deszczowo. Wraz z czternastoma uczestnikami w grupie dziesiątej wystartowałem o godzinie 9:45. Całe szczęście, że w momencie startu przestało padać.
Trasa maratonu skierowała mnie na północ, nad morze. Bardzo mocne tempo od samego startu porwało grupę na strzępy. Część uczestników ostro poszła do przodu. Zabrałem się z nimi. Jednak jazda taka za bardzo mi nie odpowiadała. Nie lubię ostrego tempa na początku wyścigu, wolę się trochę rozkręcić. Przed Pobierowem puściłem koło i dalej postanowiłem jechać sam. Wiedziałem, że za mną jedzie Grzegorz. Nie myliłem się. Doszedł do mnie w okolicach Rewala. Organizatorzy sprawili nam niezłą niespodziankę w postaci przejazdu przez zatłoczone drogi nadmorskich kurortów. Patrząc z perspektywy czasu była to niezła zabawa. Jednak jadąc w wymieszanym smrodzie spalin i wszelkich rodzajów grillów, gofrów i innych takich tam kląłem ostro. To była makabra. Trzeba było nieźle lawirować pomiędzy stojącymi w korkach autami, biegającymi psami, ludźmi w klapkach na oczach. Całe szczęście, iż tylko raz zawadziłem o samochód, chyba pedałem i tylnym kołem. Tak, że się zblokowało. Najgorszy był przejazd przez Niechorze. Później już było lepiej, a za Trzebiatowem to już miodzio. Niezła droga i prawie zero samochodów. Chociaż w samym Trzebiatowie były też problemy ze znalezieniem właściwej drogi.
Samochody stojące w korku dokładnie pozakrywały strzałki wymalowane na drodze. Ale wspólnie z Gregorym daliśmy radę. Cóż to dla nas. W okolicach Reska dopadła nas potężna, lecz na szczęście krótka ulewa. Przecież nie mogło być inaczej, musieliśmy zmoknąć choć raz. Dalej już bez większych przygód dotarliśmy do końca pierwszej pętli w dość przyzwoitym czasie, Gdzieś tam w okolicach 4:46. Na drugą pętlę wyjechał z nami Marek. Tym razem przejazd przez nadmorskie miejscowości nie sprawił już takich atrakcji. Ruch samochodowy był zdecydowanie mniejszy. I tak całkiem sympatycznie równo pracując we trójkę zbliżaliśmy się do mety. Przed Płotami doszliśmy do zawodnika ( z Krakowa) jadącego na góralu, który się do nas przyłączył. Znowu koło Reska zmoczył nas deszcz, tym razem łagodniejszy a nawet przyjemny. Przed Gryficami odskoczył od nas Gregory i z przewagą dwóch minut przed nami zameldował się na mecie. Szczęśliwy i zadowolony przejechałem ten dystans w 10 godz. 16 min. Założenie było takie, aby się zmieścić przed zmrokiem, gdyż nie miałem lampki. Wykonałem je z nawiązką. Po szybkiej kąpieli udałem się do bazy zawodów skąd podstawionym autobusem udałem się na grill party. Wcale mi się nie chciało jechać, lecz nie żałowałem. Dobre piwo (bez ograniczeń ) szybko zlikwidowało zakwasy w nogach. Kiełbasa smażona nad ogniskiem a przede wszystkim wyborna kapela, która umilała czas sprawiła, że poczułem się jak w niebie. Nawet zagrali coś dla rowerzystów. Było fajnie. Wreszcie można było pogawędzić w przesymatycznym towarzystwie. Pozdrawiam Głuchołazy. Czyli następna fajna impreza zaliczona.
tekst ze strony Mirka