Spreewaldmarathon w Cottbus 2005
10 maja 2005Wywiad ze Zdzisławem Kalinowskim
26 maja 2005Marek Czerwiński
Maraton odbył sie w Świnoujściu zgodnie z planem. Relację przygotował nasz specjalny wysłannik Marek Czerwiński, który zajął piąte miejsce na dużym dystansie.
Jazda całą noc w ciemnościach jest nieprawdopodobnym przeżyciem. Przebiegające przez drogę dzikie zwierzęta, specyficzny, orzeźwiający chłód, cisza zakłócana tylko szmerem wolnobiegów i sunących po asfalcie opon, uśpione wsie, opustoszałe drogi, szemrzące cicho wielkie wiatraki i coraz większa nadzieja. A w górze świeci „łysy” w asyście gwiazd….
Wiosenna próba
Kwiecień to miesiąc, w którym wiosna tak naprawdę dopiero raczkuje. Zwłaszcza w tym roku- ciągle narzekamy na chłód, boimy się przymrozków. W tym kontekście rozgrywany w drugiej połowie kwietnia ultramaraton- 510-ciokilometrowy wyścig dookoła Zalewu Szczecińskiego może budzić dreszcze. Początkowo miałem w nim nie startować, bo bałem się i dystansu, i wczesnej pory. Kiedy jednak zadzwoniła do mnie redakcyjna koleżanka- mistrzyni Polski MTB Justyna Frączek z zapytaniem „czy dałbyś radę pojechać” to co miałem zrobić? Powiedzieć, że się boję?Przed wyścigiem
Sam dojazd na imprezę z drugiego końca Polski był dla mnie ciężką próbą. Po pracy, w południe rozpocząłem kolejową tułaczkę z przesiadkami, by dopiero po północy stawić się w bazie noclegowej, w kampingu „Relax”. W moim domku wszyscy już spali, postanowiłem więc wejść po cichu, nie przeszkadzając nikomu. Naprzód w ciemnościach przewróciłem rowery, rozlałem przygotowane do wyścigu napoje, rozsypałem czyjeś rzeczy, a gdy w końcu wpakowałem się na, jak sądziłem, moje łóżko stwierdziłem, że jest w nim jakaś kobieta. W końcu znalazłem swój kąt, opatuliłem się kocem i zasnąłem jak kamień.Pierwsza runda
Obudziło mnie przenikliwe zimno, ale też słońce wyglądające zza okna. Wreszcie się wykąpałem, ubrałem na siebie wszystko, co tylko się dało i poszedłem się rozejrzeć. Atmosfera świetna, sportowa, ale przyjacielska, wszyscy życzliwi, weseli i przeżywają to, co się za chwilę stanie. A stanie się już po raz piąty. Ponad stu kolarzy zmierzy się z dystansem maratonu. Na razie wszyscy mają nadzieję na przejechanie prostszego wariantu- 255 km; kto odważy się na ponad pół tysięczny rajd?
Specyficzne to ściganie, oprócz klasycznych szosowców są też różne indywidualności- kolarz z rowerem poziomym, cykliści z wyposażeniem turystycznym, starsi, młodsi, śmiałkowie, widzę też kobiety. Organizatorzy z głową na karku, pełni entuzjazmu i zapału. Miło, sympatycznie. Trasa oczywiście nie jest zabezpieczona przez służby porządkowe- na to nie mógłby sobie pozwolić nawet Czesław Lang. Przecież to odległość kosmiczna! Będziemy więc mieli na szosie towarzyszy- nieznośnych kierowców samochodów. Startujemy w małych grupkach, co pięć minut tak, by wszystko było zgodnie z przepisami drogowymi. Wreszcie kolej i na mnie. Ruszamy. Uczucie niezwykłe, mając przejechanych parę kilometrów i stojąc przed zamkniętym szlabanem kolejowym czuję, że te pół tysiąca kilometrów to dość sporo. Jedziemy żwawym tempem. Średnia ponad 30/h. Daję mocne zmiany, ale po nich peletonik się rozpada. Są lekkie podjazdy. Robi się nieco cieplej, jest wciąż ładnie.
Pierwszy postój, strefa bufetu. Można się wreszcie wysikać, napić czegoś ciepłego, zjeść batony. Ciągle jednak masz wrażenie, jakbyś jeszcze nie wystartował. Generalnie rzecz biorąc ta pierwsza, 255-ciokilometrowa połowa maratonu nie była dla mnie ciekawa. Presja dystansu była potworna, a jednocześnie jechać było trzeba z zawodnikami, którzy myśleli tylko o krótkim dystansie i zamierzali forsować szybsze tempo. W dodatku silny wiatr dawał się bardzo we znaki, zniechęcał. Niemcy piękne, malownicze, czyste, ale kierowcy raczej nie lepsi, niż w Polsce. Dość sporo ścieżek rowerowych i w zasadzie po nich mamy obowiązek jechać, ale przecież nie będziemy urządzać wyścigu na wąskiej nitce wypełnionej turystami z dziećmi. Pędzimy więc drogą, co kierowcom się nie podoba. Półmetek poprzedzony jest malowniczymi podjazdami. Wreszcie Świnoujście.Po półmetku
Trzeba zrobić postój, ale nie za długi, czas ucieka. Melduję się w punkcie kontrolnym i pędzę do swojego domku, by zjeść coś ciepłego. Wpadam do środka i zderzam się z nagą kobietą, która właśnie brała prysznic. Krzyczę, że nic nie widzę i łapczywie zajadam się makaronem jednocześnie nakładając na nogi dodatkową parę ciepłych skarpet. Zaczynam wierzyć- uda się, powinno się udać! Ktoś krzyczy, że na drugą pętlę wyjedzie tylko kilkunastu kolarzy i ma być w nocy przymrozek. I, że trzeba się śpieszyć, bo zaraz będzie przeprawa promowa. W końcu staję na trasie i zaczyna się prawdziwe ściganie. Przeprawa przez prom i razem z kolegą- Danielem Śmieją pędzimy dość szybko w kierunku Szczecina. Dopiero teraz zaczęły się emocje i zrozumiałem, co to w tym wszystkim chodzi. Noc przed nami, co to będzie, jak pokonamy wszystkie przeszkody. Tempo szybkie, jak na tak ogromny dystans, jedziemy około 30/h, ale kolega niestety nie startuje na szosówce tylko na ciężkim góralu. Mimo to systematycznie doganiamy kilkuosobową grupkę walczącą o podium w całym maratonie. Dużo rozmawiamy, atmosfera wspaniałej przygody, ale dopiero, gdy zaczęło się ściemniać, zaczął się cyrk. W robotę poszły lampy halogenowe, bez których nie poradzilibyśmy sobie z podłymi dziurami przed Szczecinem. W pewnym momencie po wjechaniu w jakąś koleinę, na skutek wstrząsu moja lampa zsunęła się z kierownicy i wszystkie jej wnętrzności- akumulatorki, żarówka, obudowa rozsypały się na szosie. Dopiero, gdy na czworakach, po omacku zbierałem wszystko do kupy, zaczęło do mnie docierać, że pomału pojawia się lekkie znużenie.
Na punkcie kontrolnym dobre wiadomości. Nie tracimy wiele do rywali i przede wszystkim zostało dla nas sporo gorącego picia. Od razu zrobiło się cieplej w nogi. Wszystkie miasta, które w dzień były zmorą ze względu na ruch, w nocy stały się wybawieniem ze względu na oświetlone ulice. Tuż po przejechaniu granicy niemieckiej dopada nas straż graniczna. Żądają dokumentów, po chwili życzą miłej jazdy i puszczają wolno. Jazda całą noc w ciemnościach jest nieprawdopodobnym przeżyciem. Przebiegające przez drogę dzikie zwierzęta, specyficzny, orzeźwiający chłód, cisza zakłócana tylko szmerem wolnobiegów i sunących po asfalcie opon, uśpione wsie, opustoszałe drogi, szemrzące cicho wielkie wiatraki i coraz większa nadzieja. A w górze świeci „łysy” w asyście gwiazd. Ciągle żywe, agresywne tempo. Jakieś sto kilometrów przed metą dopadliśmy „peleton” i teraz około sześć osób łakomie marzy o podium. Mi sił zabrakło dosłownie na ostatnich 70 kilometrach. Zaczął się kryzys i koniec. Na szczęście wiatr był już słabszy. Bolały porządnie kolana, trochę plecy. Na mecie radość, emocje.
Epilog
Zakończenie imprezy wspaniałe. Zdzisław Kalinowski zwyciężył na długim dystansie z czasem 18 godzin i 15 minut (rekord trasy). Na dystansie „krótkim” pierwsze miejsce zajął Robert Peterczuk. Najszybszą kobietą okazała się Joanna Liczner, mistrzyni Europy we wbieganiu po schodach. Zaledwie 13 osób pokonało dłuższą wersję maratonu, ja byłem piąty i jak każdy otrzymałem piękny medal. Każdy, kto się targnął na półtysięczną trasę budził podziw i zbierał gratulacje. Największe pan Jan Ambroziak, który mimo wieku pokonał jedną rundę w czasie 20 godzin i pięciu minut. Po drodze zabłądził gdzieś w lesie, ale ostatecznie nie dał najmniejszych szans przeciwnościom losu. Naprawdę było warto i chociaż przez całą trasę powtarzałem sobie, że to jedyny raz w życiu, kiedy porywam się na takie szaleństwo, to w gruncie rzeczy już teraz myślę o poprawieniu wyniku za rok. Do czego też czytelników gorąco zachęcam.