Zgodnie z przewidywaniami ktoś odskoczył
31 maja 2005V Supermaraton – dookoła zalewu Szczecińskiego
20 czerwca 2005Robert „Romal” Malcher
Startujemy bardzo spokojnie. Nawet za spokojnie. Prędkość ustaliła się na 23 km/h. Co jest? Czemu tak wolno? Wyrywam się do przodu i kręcę 33 km/h. Kto chce jechać, niech się łapie, reszta niech się dalej turla. Po kilkuset metrach oglądam się za siebie. Nikt się nie załapał. Jestem zawiedziony. Będę musiał sam ciągnąć. Po kilku kilometrach moja grupa jest już tak daleko w tyle, że nawet jej nie widzę na dłuższych prostych. Zaczynam doganiać niedobitki z grup poprzednich, ale moich celów nie widać.
Początek był z wiatrem, więc pierwszy punkt kontrolny w Resku osiągam nadspodziewanie szybko. Licznik wyświetla średnią 34 km/h. Na punkcie nawet się nie zatrzymuję, tylko lecę dalej. Od tego miejsca trasa wykręca na południe i zaczyna się samotna walka z wiatrem. Prędkość spada. Zaczynają się pierwsze podjazdy, więc prędkość jeszcze bardziej spada. W pewnej chwili oglądam się za siebie i widzę goniący mnie peleton. To moja grupa? Rozpędzili się? Doganiają mnie? Jeszcze przez chwilę walczę, gubię ich z zasięgu wzroku, ale w końcu dopadają mnie na podjeździe. Połknęli mnie, jak wieloryb połyka plankton. Nagle znalazłem się wewnątrz peletonu. Wiatr tu nie wieje, więc zmieniam biegi i ciągnę razem z nimi. To nie jest moja grupa, to mieszanina dwóch następnych, które wyjechały 5 – 10 minut za mną. Gnają niesamowicie szybko. Pewnie większość z nich jedzie tylko jedną pętlę. Ja zamierzam przejechać trzy, więc dłuższa jazda z nimi jest niewskazana. Powoli daję się wyprzedzać tym, co jeszcze są za mną, aż w końcu odpadam. Zostałem wypluty z peletonu, jak wieloryb wypluwa przefiltrowaną wodę. Razem ze mną odpadło jeszcze dwóch innych rowerzystów. To Łukasz z Warszawy i Krzysiek z Łodzi. Obaj startowali w mojej grupie i dzięki temu rozpędzonemu peletonowi udało im się mnie dogonić.
Dalej jedziemy już w trójkę. Razem zaliczamy punkt kontrolny w Dobrej i razem tniemy pod wiatr do Węgorzyna. Wciąż doganiamy i wyprzedzamy grupki innych rowerzystów. Niektórzy jadą tak wolno, jakby byli na wycieczce. Na siedemdziesiątym kilometrze osiągam swój pierwszy cel, doganiam Suchego. Jedzie sam, bardzo spokojnie. Okazuje się, że siadają mu kolana i rezygnuje z robienia następnych pętli. Zostawiamy go w tyle i pędzimy do punktu kontrolnego w Wiewiecku. Tam niespodziewanie osiągam swój drugi cel, na punkcie właśnie odpoczywa Irzi. Ja też muszę chwilę odpocząć i nie zauważam jak Łukasz z Krzyśkiem odjeżdżają. No cóż, tak dobrze się z nimi jechało, a teraz dałem się zgubić.
Dalej jadę już z Irzim. Znów mamy wiatr w plecy, więc jedziemy szybko. Ten fragment trasy najbardziej mi się podobał. Wąska, pagórkowata droga kręciła między polami. Asfalt był w bardzo dobrym stanie, więc jazda była czystą przyjemnością.
Dojeżdżamy do Łobza. Czas na chwilkę refleksji i odpoczynku. Siedząc nad gorącym żurkiem łapię siły na następną pętlę. Ta pierwsza poszła całkiem nieźle, zrobiłem ją w niecałe 4 godziny ze średnią prędkością 29,5 km/h. Biorąc pod uwagę mnogość górek i silny wiatr jest to całkiem przyzwoity wynik. Obawy przed zabłądzeniem okazały się niepotrzebne, gdyż oznakowanie było znakomite. Nigdzie nie miałem wątpliwości co do przebiegu trasy. Oba cele, jakie sobie postawiłem też zostały osiągnięte, więc jestem z siebie zadowolony jak rzadko. Teraz czas na drugą pętlę. Postanawiam jechać dużo spokojniej. Wyścig się zakończył, teraz czas rozpocząć maraton.
Wyruszam w dalszą trasę. Wciąż jadę razem z Irzim. Wiatr nadal wieje jak opętany, więc zupełnie bez wysiłku lecimy ponad 30 km/h. Taka jazda to lepszy odpoczynek od siedzenia na punktach. Mimo to w Resku robię sobie chwilę oddechu. Irzi chętnie by pojechał dalej, ale też czeka. Na punkcie doganiamy trzech innych rowerzystów i dalej lecimy już w pięciu. To było bardzo pomocne na odcinku, na którym wiatr i wzniesienia najbardziej dawały się we znaki. Zgodnie z założeniem jedziemy dużo spokojniej, niż na pierwszej pętli. Nasza prędkość oscyluje wokół 20 – 25 km/h.
Jeszcze przed Dobrą zaczynam coraz bardziej odczuwać zmęczenie. Ciągnę się w ogonie i ledwo nadążam za resztą. Walczę z sobą, by nie dać się zgubić. Bez nich nie dam rady jechać pod ten wiatr. Na każdym podjeździe zostaję daleko w tyle, a potem kładę się na lemondce i cisnę ile mogę, by dojść grupę. O dziwo wciąż udaje mi się ta sztuka i nie odpadam. Odpadła za to poznana w Resku trójka. Nawet nie wiemy jak to się stało, po prostu nagle ich zabrakło. Czyżby gdzieś się cichcem zatrzymali?
Tamta trójka odpadła, ale doganiamy Krzyśka, z którym przejechałem kawał pierwszej pętli oraz jeszcze jakiegoś szosowca. Nasza grupka nadal jest więc wystarczająco liczna, by stawić czoła wiatrowi. Ja czuję się coraz gorzej. Boli mnie prawe kolano i mam obawy, czy dam radę wyruszyć na trzecią pętlę. Boję się, że mogę się zajeździć i będę musiał na dłuższy czas odstawić rower. Powoli nabieram przekonania, że trzeba będzie odpuścić sobie dalszą jazdę.
Każdy kryzys kiedyś mija, więc i ja w końcu odzyskuję siły. Przed punktem w Wiewiecku rozwijam dawno nie widzianą prędkość i zostawiam Irziego i Krzyśka daleko w tyle w wyścigu do stosu pysznych bułek, jakie na punkcie rozdają. Zjadam jedną, potem drugą, a tymczasem Irzi robi myk i odjeżdża w siną dal. Chwilę po nim ucieka też Krzysiek. A to numeranci. Chcą mnie przechytrzyć w wyścigu do mety. Mam nad Irzim 5 minut przewagi i tak ma pozostać. Co to za ucieczka? Połykam bułkę tak szybko, jak tylko mogę i wskakuję na rower.
Znów gnam jak szalony. Kolano odzywa się coraz mocniej, ale przecież do mety już niedaleko. Wyprzedzam Krzyśka, potem jeszcze kogoś i jeszcze jednego. Wszyscy próbują siąść mi na kole, ale tylko Krzyśka nie mogę zgubić. Dobry jest. Dopadam Irziego. Niezły kawał mi odjechał. Zwalniamy tylko na chwilę, po czym prędkość zaczyna systematycznie wzrastać. Pędzimy już prawie 40 km/h i wciąż się nawzajem wyprzedzamy. Do mety coraz bliżej. Krzysiek zaczyna finiszować. Grzeje ostro, pod górki nie mogę się z nim równać, więc nadrabiam na zjazdach. Nie pozwalam mu uciec. Gnając tak przez pola zostawiamy Irziego daleko w tyle. Do Łobza docieramy tylko we dwóch.
Koniec. Meta. A może nie? Może jeszcze ruszyć na trzecią pętlę? W końcu siły znów mi wróciły. No tak, ale kolanko może odmówić posłuszeństwa i co wtedy? Miotam się między TAK, a NIE. Jest już zimno, zaczyna siąpić deszcz. Czy chce mi się moknąć? A zresztą to będzie trzecia pętla! Trzeci raz to samo. Przecież od tego się może w głowie zakręcić! Macham ręką. Mam dość. Nie jadę. Nie cierpię pętli. Zawsze tak na mnie działają i zawsze potem zadaje sobie pytanie „czemu nie pojechałem dalej?”. Tak jest i tym razem. Nie pojechałem i już.
Łączny czas przejazdu dwóch pętli nie jest zbyt imponujący. Zajęło mi to 9 godzin. Prawie godzinę z tego zmarnowałem na postoje. To dużo. Nie spodziewam się wysokiego miejsca, z tym większym zaskoczeniem dowiaduję się, że jestem pierwszy w swojej kategorii wiekowo-rowerowo-dystansowej. Rzut oka na wyniki wyjaśnia wszystko: miałem tylko jednego konkurenta. Tak łatwo zdobyty puchar nie jest żadnym trofeum. Równie niespodziewanie puchar zdobywa Suchy, który przerwał jazdę po pierwszej pętli. On też miał tylko jednego konkurenta. Trochę tak głupio dostać puchar za nic, ale nie każdy musi o tym wiedzieć. Wystawiony na szafce prezentuje się okazale :)