Kurcze, znowu kurcze!
1 sierpnia 2008KOCHAM PANIĄ, PANI MASO
3 sierpnia 2008Szurkowski, Szozda, Mytnik, czyli największa impreza sportowa socjalizmu
W starożytnym Rzymie rządzący wiedzieli, że aby zapewnić przychylność ludu, trzeba mu dostarczać „chleba i igrzysk”. Po roku 1945 w Polsce trudniej było o chleb, żywność była na kartki. Władze sięgały po igrzyska, fundując społeczeństwu wielki wyścig kolarski. Przez kilkadziesiąt lat na początku maja z głośników radiowych i telewizorów dobiegał histeryczny głos spikera: „Jadą! Słychać szum oklasków! Widać biało-czerwoną koszulkę! Już, już są! Meta! Wpadają, potwornie zmęczeni!”… Ale za oficjalną fasadą działy się także inne rzeczy, wiele mówiące o realiach „Polski Ludowej”.
Początki były skromne. Pierwszy „wyścig pokoju” – impreza, od której prawdopodobnie zapożyczono potem nazwę majowej rywalizacji – odbył się 27 maja 1945 r. w miejscowości Löbau pod Budziszynem we wschodnich Niemczech: 20 żołnierzy z 30. Pułku Artylerii Przeciwpancernej – którzy jeszcze miesiąc wcześniej toczyli w tym rejonie krwawe walki z wojskami niemieckimi, idącymi na odsiecz Berlina – ścigało się na rowerach na dystansie 25 km. Wyścig odbył się z okazji zakończenia wojny, a uczestnicy startowali… w umundurowaniu i z bronią.
BIERUT POBŁOGOSŁAWIŁ
Również w maju 1945 w łódzkim Parku Paderewskiego rozegrano kolarski wyścig o puchar miejscowego wojewody – i przy okazji dyskutowano nad zorganizowaniem międzynarodowych zawodów; padały propozycje trasy: Warszawa–Praga, Warszawa-Praga–Budapeszt lub Warszawa–Moskwa. O jej przebiegu rozmawiano także w warszawskiej fabryce „E. Wedel”, podczas założycielskiego zebrania Okręgowego Związku Kolarskiego.
We wrześniu 1946 w Pradze rozgrywano „wszechsłowiański” turniej w boksie. Jednym z polskich reporterów był tam Zygmunt Dall z „Głosu Ludu” i to on, w rozmowie z Janem Blechą z „Rudego Prava” (oficjalny organ czeskich komunistów) wspomniał o wspólnej organizacji „jakiejś” wielkiej sportowej imprezy. Jakiej? Zdania były podzielone: Czesi proponowali wyścigi samochodowe lub motocyklowe, ale ostatecznie zgodzili się na kolarstwo. 5 marca 1948 r. odbyło się w Pradze pierwsze oficjalne spotkanie przedstawicieli redakcji obu dzienników i związków kolarskich. Czesi zaproponowali, aby wyścig miał dwie trasy: Praga–Warszawa i Warszawa–Praga, a start do obu odbywał się 1 maja. Propozycję przyjęto.
Pomysł wyścigu uzyskał akceptację przywódców PRL i Czechosłowacji: Bolesława Bieruta i Klementa Gottwalda. Patronat nad nim przejęły organy prasowe komunistów: „Głos Ludu” (który później zastąpiła „Trybuna Ludu”) i „Rude Pravo”. Początkowo zawody nosiły nazwę „Międzynarodowy Bieg Kolarski Warszawa–Praga–Warszawa”. Oficjalną nazwę „Wyścig Pokoju” impreza uzyskała od trzeciej edycji w 1950 r., kiedy aktywnie działający „Polski Komitet Obrońców Pokoju” ufundował puchar dla zwycięzcy w klasyfikacji drużynowej.
W 1952 r. do organizatorów dołączył wschodnioniemiecki dziennik „Neues Deutschland”. Odtąd wyścig przemierzał trzy „bratnie” kraje: Polskę, Czechosłowację i NRD.
DODATKOWA KOSTKA CUKRU
W inauguracyjnym wyścigu zawodnicy wystartowali zatem równocześnie w Warszawie i Pradze. Ci z Warszawy mieli dotrzeć do stolicy Czechosłowacji 5 maja 1948 r. Kolarzy z Pragi czekała trasa dłuższa, ponad 1000-kilometrowa, a do Warszawy mieli dojechać 9 maja, w rocznicę zakończenia wojny. Problemem okazał się sprzęt. Gdy „Głos Ludu” podał, że sprowadzi wyścigowe rowery z Włoch, oburzeni robotnicy ze śląskich „Zjednoczonych Zakładów Rowerowych” zapewnili, że zrobią dla reprezentacji podobne. Polacy pojechali więc na rodzimych rowerach marki „Bałtyk”.
Szef związku kolarskiego Zygmunt Wisznicki (trener kadry od 1936 r.) zabrał na zgrupowanie kondycyjne ponad 30 zawodników, którzy codziennie przejeżdżali – jeszcze na prywatnych rowerach – po kilkadziesiąt kilometrów w górach; resztę czasu poświęcali na konserwację sprzętu, łatanie opon i klejenie dętek. Dziennikarze odnotowali, że kolarze na śniadanie dostawali po dwie kromki chleba ze smalcem, dwa jajka, bułkę z masłem i białą kawę. Szeroko komentowano dodanie zawodnikom w trakcie przygotowań po kostce cukru do kawy.
W wyścigu wystartowały po dwie polskie drużyny, razem 20 kolarzy. Prasa donosiła: „Plac Zwycięstwa w Warszawie. Godzina 9.45. Na placu zgromadzone dziesiątki tysięcy mieszkańców Warszawy, ustawionych w kolumny (później kolumny przejdą w pochodzie, to 1 Maja). Przed trybuną barwne grupy kolarzy. Pada strzał i kolumna kolarzy rusza szpalerem między zebranymi na placu, obsypywana kwiatami i żegnana oklaskami”. Na trasę ruszyło 65 zawodników z sześciu państw: prócz Polski i Czechosłowacji także z Bułgarii, Jugosławii, Rumunii i Węgier.
Tuż po opuszczeniu Warszawy peleton został zatrzymany na przejeździe kolejowym – trzeba było przepuścić pociąg towarowy. Potem na trasie najwięcej problemów sprawiali kibice, którzy towarzyszyli kolarzom na rowerach, motocyklach i w samochodach. Pomagały za to tłumy wiwatujące po drodze. Wtedy zrodziła się „tradycja” dyrygowania tłumem z megafonów ustawionych na ulicy; ludzie chętnie podejmowali hasła.
„Żołnierz Polski”, gazeta ministerstwa obrony, tak relacjonował pierwszy wyścig: „Dzieci powiewają chorągiewkami, panienki machają chusteczkami i przesyłają czarujące uśmiechy. Chłopcy włożyli ręce do kieszeni, rozdziawili gęby, podziwiają. Ale Napierała już przemknął, ani się obejrzał, nie ma czasu. (…) Jest gorąco i gospodarze powybiegali z wiadrami, żeby polać kolarzy wodą. Ale nie wolno lać wody. A tak by chcieli czymś pomóc, pokazać, że i oni coś się na tym sporcie rozumieją i coś dla tych zwariowanych miastowych potrafią zrobić. (…) A Wrocław oczywiście oszalał”.
Na mecie w Pradze polska drużyna zajęła spokojnie pierwsze miejsce. Za to druga część wyścigu (do Warszawy) miała dramatyczny przebieg: dopiero na ostatnich metrach polski zawodnik wyprzedził Czecha i Polacy również wygrali.
„JEDNA RODZINA”
Wyścig od razu zdobył ogromną sympatię: był erzacem swobód, szlachetną konfrontacją, no i umacniał dumę narodową. Ale miał też inne oblicze: z czasem stał się polem rywalizacji ekip „demoludów” z reprezentacją ZSRR. Słynne stały się pojedynki między kolarzami, w których kolarz Stanisław Królak miał tłuc pompką od roweru zawodników radzieckich. I nieważne, czy miało to miejsce, czy to tylko kibice chcieli, aby tak było.
W wyścigu startowały też inne reprezentacje. W 1949 r. „Trybuna Ludu” informowała: „Szef delegacji francuskiej oświadczył: Przyjechaliśmy do was nie tylko jako francuscy sportowcy, ale przede wszystkim jako przedstawiciele pracującego ludu Francji. Ekipa kolarzy francuskich jest prawie wyłącznie ekipą robotniczą”. W tym samym roku oburzenie wywołał rząd Włoch, który odmówił wydania paszportów kolarzom, udającym się na wyścig. Rok później potępiano Jugosławię („klikę titowską”), że nie przepuściła kolarzy z Albanii.
Celem propagandy było głównie ukazanie, że „delegaci, zawodnicy i wszyscy biorący udział w Wyścigu Pokoju tworzą jedną wspólną rodzinę, złączoną wspólną ideą braterstwa. Żadna inna impreza sportowa na świecie nie może równać się pod względem charakteru ideologicznego z imprezą »Trybuny Ludu« i »Rudego Prava«”. W 1949 r. w „Trybuna” pisała: „W Cieszynie rynek tonie w powodzi sztandarów i transparentów. Na starych zabytkowych kamieniczkach napisy witające kolarzy, uczestników Wyścigu Pokoju w ich ojczystych językach”. Po zakończeniu etapu „rozpoczyna się manifestacja przyjaźni polsko-czechosłowackiej, przyjaźni dwóch narodów walczących pod wodzą Związku Radzieckiego o pokój i postęp”. Manifestacja kończy się skandowaniem: „Stalin – pokój”.
A oto jak wyglądał wystrój mety jednego z etapów: „Po lewej stronie boiska naprzeciw trybuny powiewały na masztach flagi wszystkich państw biorących udział w wyścigu. Dokoła boiska umieszczono czerwone sztandary oraz rozwieszano olbrzymie, z każdego miejsca widoczne transparenty z hasłami pokojowymi: »Trybuna Ludu« i »Rude Pravo« walczą o pokój, postęp i sprawiedliwość społeczną”.
W 1956 r. wyścig był już według „Trybuny Ludu” największą amatorską imprezą kolarską świata: „Przez 14 dni miliony ludzi z zainteresowaniem śledziły walkę kolarzy 23 państw na ponad 2000-kilometrowej trasie z Warszawy przez Berlin do Pragi. Każdego dnia miliony radiosłuchaczy i czytelników gazet z zapartym tchem uczestniczyły w zmaganiach kolarzy o laury przodowników wyścigu”. Po zwycięstwie Królaka w 1956 r. na drogi wyległy setki tysięcy kibiców. Kolarze słabsi byli witani tak samo jak najlepsi. Podczas jednego z etapów Szwajcar Visenti złamał pedał, ale dojechał do mety, pedałując jedną nogą. Wspominał potem, że na finiszu ludzie pchali go pod górę.
WALKA W „SOC-OBOZIE”
Rok 1957 to apogeum popularności wyścigu. „Po zwycięstwie Królaka nigdy już nie było większego zainteresowania – twierdzi radiowiec Bogdan Tuszyński. – Polacy prowadzili w najważniejszej dla socjalistycznego państwa klasyfikacji: drużynowej”.
Ostatni etap w 1957 r. biegł z Łodzi do Warszawy. Była środa, na ulicach Warszawy ustawiono dziewięć kamer TV i trzy punkty sprawozdawcze. Stadion Dziesięciolecia, gdzie była meta, otworzono dla publiczności już o 11 rano. O godzinie 17, kiedy wyznaczono przyjazd, na stadionie czekało 105 tys. ludzi, w tym pierwszy sekretarz KC PZPR Władysław Gomułka, ośmiu członków Biura Politycznego, trzech sekretarzy, członkowie Rady Państwa i rządu. Ludzie, którzy się nie zmieścili, stali wokół stadionu i słuchali relacji z megafonów. Kiedy na stadion wjechał jako pierwszy Rosjanin Czerepowicz, tłum zaczął gwizdać, aż towarzyszowi Wiesławowi uszy pękały. „Publiczność gwiżdże, bo jest zła, że nie wygraliśmy, jak sobie tego życzyła. Bardzo to brzydko wyglądało” – narzekała „Trybuna”.
Rywalizacja między „bratnimi” ekipami ZSRR, NRD, Czechosłowacji i „Polski Ludowej” nie ograniczała się do sportu. Kolarz Tadeusz Mytnik uważał, że „zamiast Wyścigu Pokoju był to wyścig wojny. Nie było etapu, byśmy się nie bili z reprezentantami ZSRR, naszymi największymi wrogami. Pamiętam starcia z Wiaczesławem Gorełowem czy Aavo Pikkuusem. Kiedyś tak się mocowałem z Jurijem Awierinem, że w czasie jednego etapu dwa razy leżeliśmy w rowie. Innym razem przed ostatnim etapem do Pragi byłem trzeci, z 23 sekundami przewagi nad Czechem Jirzim Skodą. Czechosłowacy chcieli mnie zepchnąć do rowu. Dzięki pomocy Niemców, którzy razem z kolegami z drużyny bronili mnie przed ich atakami, utrzymałem miejsce na podium”.
W peletonie następował podział na grupy: „Czechosłowacy trzymali stronę Rosjan. Potrafili wylać na szosie olej w sobie – i Rosjanom – wiadomym miejscu – mówi Mytnik. – Z Niemcami żyliśmy najlepiej. Mówili nam nawet, gdzie w ich kraju są najtrudniejsze warunki”.
„Rosjanie jeździli bardzo niebezpiecznie – opowiada Mieczysław Nowicki. – Najgroźniejszy był Jewgienij Lichaczew. Rozpychał się, powodował kraksy. Dzięki temu potrafił wygrać podczas jednego wyścigu nawet siedem etapów. Na jednym, w 1975 r., upadł przez niego nasz lider Ryszard Szurkowski. Następnego dnia otrzymałem zadanie pilnowania Lichaczewa. Jechaliśmy przez tereny budowlane ogrodzone siatką. Zaczęliśmy się pchać. Lichaczew wpadł na siatkę, a my byliśmy najlepsi na etapie. Innym razem potężnie zbudowany Berndt Drogan złapał za kark radzieckiego rywala i jak zająca »posłał« w pole”.
Lech Piasecki twierdzi, że w latach 80., kiedy jechał w wyścigu, nie było już takich ekscesów: „Będąc liderem wyścigu w 1985 r. nie potrzebowałem specjalnej ochrony. Tylko po wjeździe na teren Niemiec z wiceliderem Andrzejem Mierzejewskim jedliśmy jedzenie wyłącznie z Polski. Baliśmy się, że ktoś może nam coś podrzucić”.
Specyfiką wyścigu były finisze na stadionach: wjazd w wąską bramę i jazda po żużlu były niebezpieczne i nie wszyscy dojeżdżali cało. „W 1981 r. Niemcy chcieli oszukać rywali i zamknęli główną bramę, zostawiając otwartą inną – opowiada Mytnik. – Nie zdążyli jednak powiedzieć o tym swoim kolarzom i ci, tak jak wszyscy, wpadli na barierkę. Wygrał Włoch jadący na końcu”. Wygrana kolarza z Zachodu była taką niespodzianką, że ci, którym sztuka się udała, stawiali swój sukces na równi z triumfami wśród kolarzy-zawodowców.
„W 1973 r. na Wyścig Pokoju przyjechał pewien Duńczyk – mówi Nowicki. – Był sam, więc musiał pełnić rolę zawodnika, trenera i kierownika zespołu. Na każdym etapie był ostatni, ale się nie wycofał. Po przyjeździe na metę biegł na bankiet dla kierowników drużyn. Nie opuścił ani jednego, nie stroniąc od alkoholu. Pił z umiarem i stawał codziennie na starcie”.
SZYNKA I JAJKA Z WIADRA
Popularność Wyścigu Pokoju była ogromna. Tadeusza Mytnika zatrzymała kiedyś nieznajoma kobieta, by wręczyć mu bukiet kwiatów za to, że swoimi sukcesami podtrzymuje ją na duchu. „Dzięki wyścigowi można było sobie wyrobić nazwisko, zostać bohaterem – wspomina Lech Piasecki. – Poza tym mieliśmy wszystko, o co tylko poprosiliśmy. W sklepach były pustki, a my jedliśmy szynkę prosto z puszki. Przed etapem masażysta mieszał w wiadrze jajka i jedliśmy kogel-mogel”. „Tym wyścigiem autentycznie żył cały kraj – mówi Wojciech Matusiak. – Zachodni kolarze otwierali oczy, zdziwieni oprawą imprezy”.
Od strony sportowej i organizacyjnej wyścig był rzeczywiście wielką imprezą. Miał też wiele dziwnych „załączników” pozasportowych – takich jak patronaty zakładów pracy, składanie wieńców pod pomnikami, trybuny z partyjnymi bonzami, komunistyczne hasła na transparentach itd. Z czasem impreza stała się sportową dumą socjalizmu. Jak przyznawała „Trybuna Ludu” w 1953 r., „popularną imprezą kolarską jest Tour de France. (…) Ale w tej imprezie zawodowych kolarzy (…) sport jest wykorzystywany dla celów handlowych, dla celów reklamy. Nasz Wyścig Pokoju ma inny charakter”. W istocie, każdy obywatel „Polski Ludowej”, nawet jeśli nie interesował się sportem, znał wtedy podstawowe dane na temat polskiego i światowego kolarstwa. Amatorskiego rzecz jasna, bo zawodowe stanowiło przykład wyzysku w nieludzkim systemie kapitalistycznym.
Wyścig nie był już zwykłymi zawodami, lecz zjawiskiem społecznym. Dzieci prosiły o rower, bawiły się figurkami kolarzy, grały w wyścig kapslami. Podwórka w miastach i na wsiach zapełniły się Królakami, Magierami, Szozdami i Szurkowskimi. Dzięki sprawozdawcom sportowym rozwinął się specyficzny język: sportowców nazywano tytanami szos, herosami albo „cudownymi dziećmi dwóch pedałów” – jak dodawała złośliwie, ale z sympatią ulica.
„Trybuna Ludu” tak opisywała ów entuzjazm: „Peleton jechał przez lasy między Radomskiem a Częstochową. Na brzegu drogi gromadka dzieci, w rękach chorągiewki, buziaki aż zaczerwienione z emocji. Pytam, czy poznają polskich kolarzy? Odpowiedź natychmiastowa: »Jakżeby nie? Więckowski ma numer 71, Królak 70« – mówi uczeń IV klasy szkoły podstawowej z Jedlna, powiat Radomsko, Marek Szwed”.
KONIEC ŚWIETNOŚCI
Na imprezę nie skąpiono funduszy, a nagrody dla zwycięzców fundowali premierzy trzech krajów. Na mecie na wszystkich czekały upominki: obrusy, krawaty, chusteczki. W 1956 r. „Trybuna Ludu” informowała: „Po etapie do Karl-Marx-Stadt (przed 1949 r. i dziś: Chemnitz) kolarze dostali swoje nagrody. Więckowski odebrał kilo bananów i pół kilo cukru. »Prowiant« z mety do hotelu dowiózł i zjadł wszystko przed kolacją”. Za zwycięstwa zawodnicy otrzymywali towary deficytowe: zegarki, kupony na ubrania, gramofony, zastawy stołowe, kryształowe puchary, radia. Później nagrodami były motocykle marki „Jawa”, a w latach 80. walczono o samochód.
W maju 1986 – po raz drugi w historii wyścigu – jeden z etapów zorganizowano na terenie ZSRR: w Kijowie. Zawodnicy wystartowali kilkanaście dni po katastrofie w Czernobylu. Mieli udowodnić światu, że była to drobna awaria. „Trybuna Ludu” donosiła: „Na starcie XXXIX Wyścigu Pokoju nie stanęły mimo wcześniejszych zgłoszeń kolarskie reprezentacje Belgii, Holandii, RFN, Jugosławii, Rumunii, Szwajcarii, USA, Wielkiej Brytanii i Włoch. Na decyzji większości z nich zaważyła prowadzona z wielkim rozgłosem przez zachodnie ośrodki propagandowe kampania wokół awarii w elektrowni w Czernobylu”.
Potem przyszedł rok 1989 i koniec komunizmu. Redaktor „Rzeczpospolitej” Andrzej Fąfara tak wspomina „końcówkę” wyścigu: „Po raz ostatni oglądałem z bliska Wyścig Pokoju w 1990 r. Zauważyłem, że z wystaw sklepowych w Czechosłowacji znikł popularny napis: »Z Sovietskym Svazem na veczne czasy«, a placowi marszałka Żukowa patronował już generał Patton. W Berlinie istniała jeszcze wprawdzie Karl-Marx-Allee, gdzie zawsze znajdowała się meta etapu, ale kolarze nie mogli już oglądać Ericha Honeckera, który zwykł był stawać na trybunie honorowej. W Polsce ukazywały się wtedy teksty, których autorzy przedstawiali szkodliwość kolarstwa uprawianego na trasie między Pragą, Warszawą a Berlinem. Po takiej lekturze sam zacząłem się zastanawiać, czy Ryszard Szurkowski na finiszach etapów nie nawoływał przypadkiem do kolektywizacji, i czy Stanisław Szozda nie cytował w wywiadach dzieł Lenina. Tak czy owak, wyrok został wydany: Wyścig Pokoju musi zniknąć z terenów Polski. I rzeczywiście, zniknął na rok czy dwa. Po czym wrócił – już kapitalistyczny. Wprawdzie jako impreza piątej kategorii, co w hierarchii światowej oznacza poziom odrobinę wyższy niż dno, ale za to »czysty«”.
Po 1991 r. także zainteresowanie zawodami zmalało. Ale wyścig odrodził się dzięki staraniom dwóch byłych kolarzy: Pavla Doleżala i Ryszarda Szurkowskiego. Dzięki nim odbywa się znów w trzech krajach, choć do dawnej świetności wiele mu brakuje.
Wyścig Pokoju przeszedł do historii jako relikt epoki konfrontacji dwóch systemów, który przy okazji dostarczył wielu wybitnych kolarzy. W latach PRL informacje o nim były wszędzie, teraz media prawie milczą na jego temat. A w pamięci kibiców pozostały tylko nazwiska kolarzy-legend.
Wacław Dubiański
Źródło: Tygodnik Powszechny.