Wszyscy uczestnicy dojechali i zmieścili się w limicie
21 sierpnia 2005IV Gorzowski Maraton Rowerowy z bikeboard.pl
30 sierpnia 2005Adam Filipek
Każdy Polak mający bzika na punkcie jazdy rowerem szosowym po górach staje pewnego pięknego dnia na przejściu granicznym, gdzieś na południowej granicy z nadzieją przeżycia niezapomnianych chwil u naszych czeskich lub słowackich sąsiadów. Ja oprócz szaleństw na dwóch Klasykach Kłodzkich oraz w Beskidzie Żywieckim i Niskim dokonałem wcześniej objazdów Gór Izerskich, Karkonoszy i góry Pradziad w Jesennikach. Zawsze wracałem z tych wypraw uśmiechnięty, zadowolony i dumny z lekkim bagażem ekscytujących wrażeń.
Wszystkie te wspomnienia powróciły gdy w zeszłym roku w internecie znalazłem informację o odbywającym się corocznie Rajdzie Dookoła Tatr. Nie musiałem podejmować decyzji o starcie – ja się urodziłem by przejechać te trasę. Pozostawało czekać i przygotowywać się… W tym roku zaplanowałem ostry trening, udział w dwóch imprezach cyklu PPMS – Pętla Drawska i Klasyk Kłodzki. W obu imprezach odniosłem osobisty sukces, a rankiem 28 sierpnia miałem przejechane ponad 6500km w tym roku – rekord życiowy!
W Nowym Targu pojawiłem się w towarzystwie Zdzicha, który również połknął haczyk. (tak jak ja weteran KK lecz dystansu 148km). W sobotę przed Rajdem zaplanowałem traskę na Gubałówkę, a potem przez Zakopane i Bukowinę Tatrzańską do Nowego Targu (83km). To był jedyny sensowny pomysł na spędzenie tego słonecznego popołudnia na Podhalu. Odcinek tej trasy – podjazd pod miejscowość Ząb i atak szczytowy na Gubałówkę – charakteryzuje się bardzo stromymi podjazdami. Jest to coś w rodzaju czasówki pod Donjon w Srebrnej Górze. Widok z Gubałówki oczywiście wart jest tych dwóch wiader potu jakie zostawiliśmy po drodze. Na szczycie znajdziecie też… piwo. Asfalty na tej trasie? Polskie! Zdzichu mówił, że to była przesada, a nie rozgrzewka. Poszliśmy spać w Obidowej – 10km od Start/Mety Rajdu w Nowym Targu. Nocowaliśmy u góralki w pięknych okolicznościach przyrody za niewielkie pieniądze.
Rano w niedzielę – dzień startu – czynności rytualne wokół siebie i roweru. Nic nie może zostać pominięte bo od tego zależy przetrwanie na trasie. Pogoda bez Słońca, ale pułap chmur powyżej ciągnących się na południu ciemnogranatowych grani tatrzańskich. Dodam, że w stronę zachodnią ciągnących się jakby w nieskończoność. Tam ukryta jest przeprawa przez główny grzbiet – podjazd na Ostrą. Taki widok oglądaliśmy z zakopianki dojeżdżając rano do Nowego Targu.
W miejscu startu – wyłączony z ruchu deptak – przed sklepem rowerowym Rowex kłębił się już tłumek kolorowych panów i osób towarzyszących. Ściany budynków podpierały cacucha najróżniejszych firm i nie dostrzegłem, żadnych naturalizowanych na tę okoliczność MTBówek. Nie było czasu rozgladać się po bogatym asortymencie sklepu. Odhaczyliśmy się na liście, dostaliśmy reklamówke z logo rajdu, a w niej koszulkę kolarską również z logo. Jeszcze pamiątkowe zbiorowe zdjęcie i weseli, kolorowi panowie dopadli swoich maszynek i atmosfera stała się już krańcowo napięta. Plecaki ze wszystkim co przydałoby się na punktach kontrolnych zapakowane do wozu technicznego. Organizator – własciciel sklepu dał sygnał do zbiorowego startu 3 minuty przed ósmą. I zaczęło się…
Po starcie peleton składający się z 73 uczestnków zajął cały pas ruchu, rozciągnął sie na odcinku 100m i z umiarkowaną prędkością 27-30 km skierował się do Czarnego Dunajca. Ciepło, przez ciemne okulary chmury wyglądały złowrogo, ale jasne było, że to wymarzona pogoda kolarska. Samochody techniczne i inne towarzyszące co jakiś czas wyprzedzały peleton, a pasażerowie pstrykali fotki. Samochody przypadkowych użytkowników drogi ostrożnie, ale bez większych problemów wyprzedzając nas chowały się do peletonu. Humory dopisywały. Grupa Ślązaków z czoła peletonu wznosiła jakieś huralne okrzyki. Zajeliśmy ze Zdzichem miejsce w środku pierwszej połowy peletonu by było najbezpieczniej. Gdy na moim liczniku pojawiła się wartość 4.99km z peletonu niczym dwie torpedy z łodzi podwodnej wystrzeliło dwóch uczestników i… tyle ich widziałem. Pomyślałem, że skoro jest to Rajd Doooła Tatr to największym przegranym jest ten kto jest pierwszy na mecie. Za Czarnym Dunajcem pozwoliłem sobie poprowadzić przez 2km bo to jedyna okazja w życiu by nadać tempa peletonowi. Tak dotarliśmy do przejścia granicznego w Chochołowie. Niecierpiliwi nie czekając na odprawę popędzili dalej w dół. A my w małej grupce jadąc wolniutko zaczęliśmy formować zasadniczą grupę na nowo. Nie wspomniałem, że będąc na granicy mieliśmy za sobą już pierwszy podjazd widoczny na profilu trasy. Nie zrobił on jednak na mnie wrażenia i jedynie ostatni kilometr między potokiem, a szlabanami to stroma ścianka. Dziwne – zaraz na Słowacji zaczęło symbolicznie kropić lecz zaraz przestało. Tempo wzrosło, a jadąc w dużej grupie należało całą uwagę poświęcić najbliższemu otoczeniu. Zauważyłem jednak, że w mijanych miejscowościach ludzie tłumnie wychodzili z kościołów i chcąc nie chcąc musieli zwracać uwagę na nasz Rajd. Przypominało to już do złudzenia prawdziwy wyścig. Brakowało mi tylko numerów startowych. Kilka hopek i wjechaliśmy na szeroką drogę w dolinie i skierowaliśmy się na Podbiel. Tam w lewo i zaczął się „Run to the hills.” Przestaliśmy łagodnie zjeżdżać, a zbliżając się do szczytów Tatr Zachodnich łańcuchy powoli zaczęły się naprężać. Za Habowką i Zubercem zostało już tylko kilka kilometrów jazdy po w miarę płaskim terenie i tam na 65 km na hopce, która miała z 50m długości nastąpiła kraksa. Upadło dwóch, a trzeci wpadł do rowu. W pierwszym momencie wygladało to na totalny karambol. Na szczęście prędkość nie była duża, a ja przezornie trzymałem się osi jezdni i ominąłem leżących. Niestety dwa rowery jechały od tej pory na dachu samochodu technicznego. Brakło nieszczęśliwcom 2km do podnóża podjazdu na Ostrą gdzie grupa porozrywała się, a tempo spadło do połowy tego co napisano na ostrzegawczym znaku – 16% !
Zaczęliśmy wkręcać się pod pierwszy z dwóch zasadniczych podjazdów na trasie Rajdu. Droga prowadzi w poprzek zbocza i po lewej stronie rozkoszować się można widokiem pogłebiającej się z każdą minutą doliny. Gdyby był upał byłoby niemiłosiernie ciężko. Prawie 20km pod górę. Podjazd odpuszcza w jednym miejscu lecz na chwilę. Nie ma serpentyn więc czasem widać było przed oczami długą stromą wstęgę asfaltu, a na niej „kolorowe robaczki”. Starałem się by nie jechać za nikim bo dostosowywanie tempa do kogoś było denerwujące. Samotnie wjechałem na Ostrą ponad 1100 m.n.p.m. i… z zaczął się bajeczny zjazd. Szeroka droga, a po tej stronie Tatr było wiele zakrętów, asfalt ok. Żałowałem tylko, że nie znając trasy i chcąc jechać bezpiecznie musiałem „skradać się” nieco przed zakrętami. Cudownie było. Trzeba to jeszcze powtórzyć… kiedyś. Na wypłaszceniu przypomniałem sobie, że Zdzichu został przy znaku 16% więc nie cisnąc zbytnio postanowiłem poczekać. Dopadła mnie jednak 7 osobowa grupka i tak zabrałem sie z nią do pierwszego bufetu na 90km w Liptowskich Matiasowcach. Zdzichu stacił do mnie tylko 2 min. Nie zdziwiło mnie to bo on na zjazdach zawsze daje z siebie wszystko (99km/h max do Barda).
Na bufecie dostaliśmy wodę i banany. Kto chciał mógł sobie zażyczyć łychę energetycznego Maxima w proszku do bidonu. Ja rozpuściłem sobie własnego sprawdzonego Isostara Long Energy i pojechaliśmy dalej we dwójkę zostawiając sporo ludzi w „strefie” bufetu gadających o dotychczasowych przeżyciach. Jakże to był odmienny obrazek od tych widzianych na punktach kontrolnych Pucharu Polski gdzie zawsze obserwuję karykaturalny pośpiech (który w tym roku mi także się udzielił he he).
Przejazd przez Liptowski Mikulas nudnawy. Jednak my pasjonowaliśmy się akcją pościgową peletonu, który dopadł nas kilometr przed estakadą autostrady. Mimo, iż zasadnicza grupa była dobrze rozpędzona zostaliśmy w niej. Zaczęliśmy wkrótce podjazd pod Strbskie Pleso po zboczach Krywania. Początkowo płasko, a im dalej tym droga niezauważalnie pięła się coraz stromiej w górę. W tej sytuacji grupa wpadła w trans. Udzielił mi sie on na tyle, że poczułem odpływ sił, ale isostar w takich sytuacjach czyni cuda. Kilkanaście kilometrów przed Strbskim Plesem grupa porwała się i zaczęły się indywidualne zmagania ze słabościami. W owym czasie można było już dostrzec strumienie deszczu lejące sie na stoki Tatr Niżnych oddalonych o ponad 20km od Krywania. Gdy minęliśmy tory kolejki zębatej jasne się stało, że przd nami kilkadziesiąt kilometrów opadającej łagodnie „Szosy Wolności” (chyba można tak to tłumaczyć). Okazała się ona szosą „bezkresnych wiatrołomów”. Zdjęcia na stronie Zuza nie oddają ogromu zniszczeń. Las po obu stronach drogi przez 25km w pasie 4-6km jest zrównany z ziemią (powalony wiatrem lub spalony). Straszne…smutne… taka jest przyroda. (W Nowym Orleanie też o tym coś wiedzą). Do Starego Smokowca poszedłem już „w trupa” bo nie mogłem na to patrzeć. Ganitowe giganty Tatr Wysokich zostawały jeden po drugim z prawej strony – Krywań, Gerlach, Slavkowski. Wszystkie spowite mgiełką u szczytu, a z tej mgiełki sączyła się mżawka.
W Starym Smokowcu drugi bufet. Zdecydowałem, że nie biorę kurtki, a już w Tatrzańskiej Łomnicy padało konkretnie. Szczyt Łomnicy było jednak widać. W którymś momencie za mną przez drogę pzregalopowała spora łania. Jak to zwierzę uchowało się na tym pobojowisku? W Tatranskiej Kotlinie hamowanie mokrymi klockami przy 55km/h bo na skrzyżowaniu skręt w lewo. Na znaku „Polsko 22km”. Przestało padać. Kolejna wspinaczka pod Zdziardkie Pleso urozmaicona ucieczką przed kilkuosobową grupką. W zasadzie cały czas od Smokowca tempo na maksa, a mimo to ktoś mnie wyprzedza, kogoś ja dopędzam. Ciągle coś się dzieje. Do Łysej Polany zjeżdżamy w czwórkę. Nad Orlą Percią kłębiły się bardzo ciemne chmury więc po machnięciu dowodem osobistym wskakuje na rower i wkręcam się na ostatni podjazd – Głodówka – 200km. Czuje się bardzo dobrze. Na Głodówce odwracam się i gór już nie widzę. Tylko chmury. Wiem, że zostało już tylko 25km pzrez Bukowinę, Białkę do Nowego Targu. Dzień wcześniej na tym zjeździe w górnych partiach wyprzedzaliśmy ze Zdzichem samochody jadące grzecznie za rozklekotanym roburem. W niedzielę nic nie przeszkadzało pędzić całymi kilometrami 50-60km/h. Asfalt w Bukowinie momentami wprawia rower w wibracje jak na bruku. Pędzę dalej po lekko opadającej drodze na Podhalu, a jednak koleś wyprzedzając mnie pokazuje mi, że można szybciej (leci nadal ponad 50km/h). Odpuszczam, nie chce mi się już. Samotnie zbliżam się do Nowego Targu i wieżdzam na deptak przed sklepem gdzie był start. Nikogo nie ma?
Ależ są. Kilkunastu uczestników siedziało już za sklepem gdzie na trawiastym zacisznym podwóreczku gdzie urządzono piknik. Ognisko, grilek, kirłbaski, herbatka, piwko, chlebek, miski z wodą do umycia rąk i twarzy. Miła pani pyta o imię i nazwisko po to by wpisać je w okrągły dyplom. Tak – udało się objechać Tatry!!! Zdzichu przyjeżdża koło 20 min po mnie w dużej grupie i zaraz potem samochód z plecakami. Jest po wszystkim. Ludzie są zadowoleni. Wielu brało udział w imprezie kolejny raz. Gdy pakowaliśmy rowery do samochodu nagle lunęło tak, że piknik zakończył się zaraz po naszych podziękowaniach i pożegnaniu.
Jak mogę podsumawac imprezę, dzięki której spełniłem swoje marzenie – objechać Tatry? 225km ze średnią 28.80km/h – zaskoczyło mnie to. Taka średnia w górach? Sukces! To dlatego, że jechałem sporo w grupie i profil trasy mimo jednego długiego i stromego oraz jednego bardzo długiego podjazdu oferował moc elektryzujących zjazdów. W KK suma podjazdów i zjazdów też jest równa zero, ale profil jest bardziej dynamiczny. No i asfalty zdecydowanie gorsze. W Kotlinie Kłodzkiej taka średnia jest dla mnie niewykonalna.
Jednym zdaniem – Rajd Dookoła Tatr – to jazda obowiązkowa dla rowerowego fana jazdy szosowej.