Rowery Wodne czyli Gryfland
20 sierpnia 2006Wynik generalne poprawione.
25 sierpnia 2006Oskar Szproch
Przygotowania rozpocząłem już od początku sezonu, czyli od końca maja [jak większość z nas :D]. Miała to być tegoroczna docelowa impreza. W ramach przetarcia szlaków wybrałem się w długi czerwcowy weekend w Bieszczady, poznać i odwiedzić Kondora, którego znałem wcześniej tylko z sieci.
Czułem się na tyle dobrze, że zaplanowane 50 godzin było dla mnie osiągalne bez większych emocji w zasadzie nawet przy złych warunkach pogodowych.
Tydzień później pojechałem do Kielc uczyć się od najlepszych [MP w kolarstwie szosowym] i rozpocząć okres przygotowania końcowego. Niestety [a może na szczęście] przypłaciłem ten wypad ostrym przeziębieniem i przez następne 3 tygodnie nie wychodziłem z domu. Nawet stu kilkudziesięcio kilometrowy wypad do Ogrodzieńca na początku sierpnia, był zbyt skromny i nie mógł wskazać mi bieżącej formy. Pojechałem w ciemno. Szansa 50%. Uda się albo nie.
Dzień 0.
Godzina 4:30. wczoraj się spakowałem, dziś już tylko zajechać do Krakowa. Żeby tylko nie złapać jakiegoś kapcia, bo mogę nie zdążyć na pociąg. Uff, dojechałem szczęśliwie. Z formy zadowolony nie byłem. Hopki, których normalnie nie zauważałem, teraz stały się odczuwalne. Miesiąc bez treningu to olbrzymia strata dla kondycji, której już się nie da nadrobić w tydzień.
Szczytem punktualności popisał się tutaj [późniejszy lider] Robert K. Rower na haku wieszał już w toczącym się pociągu. Droga była beznadziejnie długa. Ponad 10 godzin w jednej pozycji, nie do wytrzymania. Po drodze wsiadło jeszcze 3 zawodników [Grzegorz G., Rafał S. i niestety nie pamiętam nawet twarzy trzeciego].
Nareszcie pojawiło się Świnoujście, potem szybki meldunek w pokoju. Zamieszkałem ze Sławkiem P. wieczór minął przyjemnie na pogawędce przy podwójnym obiadku i piwie. Zmęczenie jazdą pociągiem było tak wielkie, że ledwo wytrzymałem krótką odprawę techniczną.
Dzień 1.
Godzina 6:30 pobudka. 7:15 porządne śniadanie. Nawet się takiego nie spodziewałem. Wciskałem w siebie wszystko co tylko miało jakiekolwiek kalorie: żółty ser, jajecznicę, parówki z kota. W końcu następny ciepły posiłek dopiero za Bydgoszczą.
Kilka minut po 8 nastąpił start. Po małym zamieszaniu dotyczącym kierunku jazdy [część grupy podświadomie obrała kierunek Dworzec PKP :D] powoli rozpoczęliśmy jazdę w kierunku Wolina. Tempo było bardzo spokojne, zaczęło się 25km/h, potem około 30 km/h. Minęliśmy Wolin, a ja ciągle byłem zimny, to wyszedłem sobie na zmianę rozgrzać się nieco przy żywszym nieco tempie miejscami dochodzącym do 40km/h.
Pierwszy punkt kontrolny był na 53km [wg GPS, który trochę zaniżał]. Czas przyjazdu grupy to 9:39. PK 101 km [w rzeczywistości jest około 10 km więcej, bo GPS „zgubił” tą 10 na trasie do Reska] podbiłem o godzinie 11:30. Przed następnym PK dwa razy wypadły mi bidony. Miałem je zaczepione z tyłu za siodłem i musiały się w pociągu koszyczki odgiąć, albo coś bo nigdy mi wcześniej, ani później [do Krakowa, gdzie miałem już założony bidon 1l a nie 0.7l] nie wypadły.
Szczęściem nikt w nie nie wjechał i nie było kraksy [tfu tfu]. Po podniesieniu bidonów zacząłem gonić grupę przede mną. Jeszcze po drodze spadł mi łańcuch, ale dałem radę. W grupie było już „tylko” 8 kolarzy. 11 poszło trochę szybciej i znikali gdzieś za zakrętem 500-700m dalej. Miałem wrażenie, widzę ich ostatni raz przed metą i należy przycisnąć jeszcze 2-3 minuty i ich dojść, bo to jest już „TA” selekcja. Jeszcze tylko rozejrzałem się po grupie, ale widzę że nikt nie chce doskoczyć ze mną. Chwila wahania i … stoję. Nigdzie nie jadę. W mojej grupie jedzie co najmniej 4 osoby, które jechały Imagis rok temu. W grupie pierwszej tylko Jacek K.
Niebieskie koszulki niemal gwarantują spokojne tempo, brak rywalizacji i miłą atmosferę. Nie wiem jak było z przodu, ale w jadąc w tej grupie wiem, że nie pomyliłem się. Jeszcze chwila rozmowy z Jurkiem T. i już wiedziałem, że nie będę gonił czołówki. To nie jest wyścig.
Od samego początku byłem zaskoczony profesjonalną organizacją. Dojazd do PK był przyjemnością, a nie przykrym obowiązkiem. Jeszcze parę godzin temu, lokalizacja PK co 50-100 km była dla mnie rozwiązaniem nieco niepokojącym. Byłem przyzwyczajony do ciągłej jazdy przez 4-6 i więcej godzin bez zatrzymania, a tutaj musze zatrzymywać się co 2 godziny. Nie wiedziałem jak to wpłynie na moją psychikę. Na szczęście obsługa robiła wszystko zdecydowanie, z uśmiechem na ustach i dobrym słowem. Widać było i czuć od razu, że oni są dla nas, że chcą nam pomagać, robią to z przyjemności, nie z obowiązku. Do 3PK [147km] było trochę bruku.
Tam dowiedziałem się, że Paris-Rubaix nie jest dla mnie. 300m kostki i tracę do Jurka S. 200m. a wjeżdżałem przed nim. Może bałem się o sprzęt? A może chcę jeszcze kiedyś mieć dzieci? Jechałem wolno, bardzo wolno. Jurek S. miał tam kłopot z przerzutką. Okazało się być wszystko w porządku, choć tempo spadło.
Gdzieś tam po drodze złapała nas burza. Jaki deszcz był widać na załączonych filmach i obrazkach. Zatrzymałem się, żeby się ubrać. Nie po to woziłem ze sobą cały ekwipunek, żeby teraz marznąć. 3 osoby jeszcze zakładają peleryny. Po Krowiarkach [patrz: 13.05.06 Krowiarka] wiedziałem co to wyziębienie. Założyłem wszystko co miałem: rękawki, nogawki, kurtkę i pianki na buty. Opłaciło się, przynajmniej potem było ciepło. Mokro ale ciepło. Następne kilka kilometrów w tętnie prawie maksymalnym. Na liczniku 45 nie schodzi, a grupy nie widać. [Widać było im zimno i rozgrzewali się :D]
Na PK w Lubniu [184km] byłem 14:35. Grupa też tam była. Do następnego PK w Pile [226] dopadła nas jeszcze jedna taka ulewa. Potem dla rozgrzewki trochę poharcowałem, to podgoniłem tempo, a to urządziłem sobie mały drifting za ciężarówką. Od żony dowiedziałem się, że nie wie gdzie jestem, bo mojego nazwiska nie ma. Poskarżyłem się na PK w Rudzie o 17:20. Chwilę późnej już było wszystko ok. wiedziała już, że jadę w drugiej grupie i że na pewno nie odpuszczę [ja tego jeszcze na pewno nie wiedziałem :D].
Gdzieś po drodze Jurek T. zaatakował ostro przed PK. Droga była piękna [chyba obwodnica Piły, ale nie jestem pewien] lekki zjazd i łuk w lewo doskonale wyprofilowany i śliczny asfalt. Osiągnąłem tam [w pogoni za Jurkiem] maksymalną prędkość w całym rajdzie 69,8 km/h. Kolejny pech [niestety nie ostatni] miał Jurek S, który to złapał kapcia.
Do „Złotej Karczmy” zajechaliśmy o 19:05. Pierwsza grupa, już 10 osobowa właśnie wyjeżdżała. Korciło pojechać z nimi, ale jeszcze bardziej korciło ciepłe jedzonko. Grupa trochę się podzieliła i myślałem, że po tym DPK połączymy się znowu, ale niestety. Jurek T. zadysponował około 20:30 dalszą jazdę. Nie każdy chciał jechać. Tyle co zjedliśmy i umyliśmy się i w drogę.
Noc 1.
W noc wjechaliśmy w piątkę. Jurek T. [już prawie do końca jechaliśmy razem] Jurek S, Andrzej K, Piotr K. i ja. To będzie moja pierwsza nocka na rowerze na asfalcie. Lampki mam prawie nie używane, nawet nie wiem ile wytrzymują. Ale że to diody to się zbytnio nie martwię. Halogena nie mam, bo nie zdążyłem kupić [nie chciało mi się, bo nie planowałem nocnej jazdy – ale w grupie raźniej, wiec się zdecydowałem bez wahania]. Po drodze kilkukilometrowy odcinek remontowanej nawierzchni. Na mijankach jeździmy drugą [remontowaną] stroną jezdni, poprzedzająca nas grupa miała tu przygody z Wielkim Samochodami z Dużymi Naczepami. My przejeżdżamy spokojnie, w sumie nieco szybciej od jadących obok samochodów. 286km drogi krajowej nr. 10 [godzina około 21:45] to wielki pech Jerzego S. Złamany obojczyk, dla niego koniec jazdy. Dwie godziny czekamy na karetkę, bo pani w dyspozytorni nie może się zdecydować, który to powiat. Przyjeżdża również policja i wóz techniczny. Około 23:30 jedziemy dalej.
Fatalna nawierzchnia, która wyeliminowała nam kolegę, kończy się dosłownie 500m dalej. Zaczyna się dobry asfalt, który ciągnie się aż do Włocławka. Zwróciłem uwagę na wyjątkowo dobrze wykonane w tamtej okolicy ścieżki rowerowe. Są to trzypasmowe jezdnie, które oznakowane są niebieskimi prostokątnymi tablicami z białym samochodzikiem. :D One chyba informują, że czasem przejeżdża tamtędy jakiś zabłąkany kierowca :D. W nocy, jak to w nocy ciemno jest, nie wiem jakie mamy tempo jazdy, ale na 424 km we Włocławku byliśmy o 1:46.
Na następny PK [484 Gąbin 4:43] jechało się świetną drogą, w całkowitych ciemnościach, z rzadka tylko przerywanych przez światła samochodów. Droga praktycznie pusta, z całkiem przyzwoitym asfaltem. Był czas na rozmowy, ogólnie odprężenie, tempo niezbyt szybkie. Pod koniec nocy byłem już na skraju snu. 20 godzin to maks jaki udało mi się osiągnąć. Rower odjeżdżał, a oczy patrzyły już w nicość. Udało się nam [z Jurkiem T.] przespać godzinę w samochodzie technicznym. Andrzej K. i Piotr K. pojechali dalej.
Wstałem świeżutki i wypoczęty. Tak przynajmniej mi się wydawało.
Dzień 2.
Dobrze że jechałem w nocy. Krajobrazy niczego sobie. Oddałbym te wszystkie widoki za talerz cienkiego i zimnego barszczu. Oto opis mijanych ciekawostek: płasko przez wieś, płasko, płasko, …, płasko przez wieś, … płasko, droga na Sochaczew, [trochę mnie mdli od tej huśtawki], płasko i w dalszym ciągu płasko, PK 540km 8:15. Na szczęście ruch samochodowy nieco się wzmógł, pojawił się też pan w niebieskim Cinquecento [fotki bardzo proszę na maila].
Następnie za PK pojawiło się małe urozmaicenie. Mianowicie zrobiło się … PŁASKO!!! Coraz silniejszy wiatr i większa liczba samochodów zwłaszcza na warszawskich numerach [głównie WI oraz WGR] urozmaicała i wzbogacała trasę. To im chyba muszę dziękować, że się nie wycofałem.
Z przyjemnością gdzie tylko mogłem utrudniałem im ruch, jeżdżąc prawie że w rowie, bo im nie chciało się zjechać lekko w lewo. W Żyrardowie mieliśmy pół godziny przerwy na kawę. Może trochę pomogła, sam nie wiem. Jechałem jak w transie, nie chciało mi się nawet wymachiwać środkowym palcem, do co większych trąb w tirach pojawiających się z nienacka tuż obok lewego ramienia.
Boczny prawy wiatr wiał przyzwoicie. Dał mi się nieźle we znaki. Udało nam się odjechać dwóm deszczom, które jak później się dowiedzieliśmy zmoczyły Zdzisława K. Od żony dowiedziałem się, że jedzie za nami jakieś 20-30km. Postanowiliśmy nie dać się dogonić przed Grójcem. Nie było to trudne, choć Zdzisiek kopyto ma jak mało kto. W Grójcu nie było wozu na PK [600km], więc zatrzymaliśmy się na brzoskwinie gdzieś tam przy E7 gdzie od wieków sprzedaje się owoce.
Jurek zdrzemnął się 10 minut. Potem ze 20 minut opowiadał co mu się śniło. Powolutku zbliżaliśmy się do Radomia, czekając na nadjeżdżającego z tyłu Zdzisława K. [nr. 1]. Obwodnica w Białobrzegach okazała się być zamknięta z powodu wywróconego do rowu Tira Tesco. Po drugiej stronie w grząskiej ziemi utknął dźwig co to miał go wyciągać. Kolejna super ścieżka rowerowa tylko dla nas.
Zdzisław K. dogonił nas w ostatniej chwili, ze trzy kilometry przed PK w Radomiu [660km 13:10]. Tam czekała na nas Alicja z talerzem świeżych kanapek, wodą i colą. Byli też nasi maruderzy Andrzej K. z Piotrem K. Dalej pojechaliśmy razem. Chłopaki prawie by zabłądzili w Radomiu, ale jakoś daliśmy radę. Przez chwilę był fatalny asfalt, tempo 18km/h [co prawda pod górę], ale nie wytrzymałem i pociągnąłem. Na kółko wszedł jak zawsze obecny Jurek T. i tak oto grzaliśmy ze 30-35 w stronę Iłży. Byle coś ciepłego zjeść przespać się i dalej już do końca. Niestety było dalej niż przypuszczałem. Już prawie się załamałem psychicznie, bo to było już chyba ponad 1,5 godziny [a myślałem, że już blisko] w takim tempie, ale w końcu dojechaliśmy na miejsce [700km 15:20]. Oczywiście nie obyło się bez przygody. Jakiś baran wyjechał z drogi podporządkowanej równo i prawidłowo jadącemu Jurkowi. Na całe szczęście Jurek w ostatniej chwili skręcił i wybronił się, ocierając prawie o samochód tego durnia. Na miejscu garnek pierogów z mięskiem [chyba z kota, albo innego szczura] wziąłem do pokoju, bo jakoś nie chciało mi się jeść. Zjadłem zaraz po tym jak się obudziłem :D. Wcześniej jeszcze dostałem od Jurka S. [który tam balował z ręką w gipsie] maść na swoje naciągnięte ścięgno Achillesa. Pomogła rewelacyjnie. Szkoda, że nie pamiętam co to było. Wyruszyliśmy w dalszą drogę już sami z Jurkiem. Było już ciemno.
Noc 2.
Jakie mieliśmy tempo nie mogę powiedzieć, bo nie widziałem. Fakt że do Wisły jechało mi się całkiem nieźle. Do Włostowa [PK 751km] dojechaliśmy o 23:06. Za szybko jak się „dowiedzieliśmy” od chłopaków z obsługi. Potem zjazd i jako taka droga do Nowej Dęby. Jedyne co pamiętam, to że o mało co się nie zabiłem wjeżdżając nagle na jakiś krawężnik na wiadukcie, którego wcale nie było widać. Jakoś udało mi się wybronić a i opony na szczęście wytrzymały. Jurek miał kolejny niemiły incydent. Autobus z prędkością chyba ze 110 albo nawet i 120km/h przemknął tuż obok niego. Jechałem trochę z tyłu i widziałem jak jego tylna lampka tańczy na drodze. Myślałem, że go zahaczył, ale na szczęście nie. Obyło się na strachu. Miałem tam taki kryzys, ostro jednak siedziałem Jurkowi na kółku. W zasadzie jak kryzys przełamałem to zaczęły się problemy ze ścięgnem.
Pamiętam, że na obwodnicy w Głogowie Małopolskim zacząłem jeść znienawidzone dzień wcześniej sezamki, byle tylko nie myśleć. Zjadłem chyba ze 3 albo 4 paczki. W Rzeszowie „Pod Skrzydłami” [PK 861 km 4:25] urządziłem sobie małą drzemkę, około pół godziny, a potem jak już świtało wyjechaliśmy dalej.
Dzień 3.
Nie było już szans na wynik poniżej 50 godzin. Była jeszcze nadzieja na 52 godziny, ale wszelkie próby nabrania tempa hamował niemiłosierny wiatr. Doskonale studził nasze zapały. Ja marzyłem już tylko, żeby był już Sanok. Drogę znałem doskonale i wiedziałem, że od Sanoka to już mnie nic nie zatrzyma. Miałem nadzieję spotkać gdzieś po drodze Kondora, pora była właściwa. Znów idealnie w tempo podjechaliśmy na stację benzynową.
Ledwo postawiliśmy rowery i weszliśmy do środka, jak zaczęło lać jak z cebra.
Zjedliśmy, wypiliśmy i około 8 pojechaliśmy przez miasto dalej. Wcześniej dowiedzieliśmy się, że nie będzie PK w Lesku, wiec mieliśmy zapasy wody aż do Ustrzyk. W Zagórzu na górce miałem nadzieję ze na zjeździe do Postołowa pobiję dotychczasowe Vmax, ale wiatr i deszcz skutecznie wyhamował mnie do 40! Przed Ustrzykami Dolnymi dogonił nas samochód techniczny, ale szczególnie potrzebowałem bananów. Tego nie mieli, tego brakowało mi całą drogę. 10km dalej ze względu na zaawansowany ból ścięgna, kazałem Jurkowi jechać do mety samemu. Odjechał na 300m. Widziałem, że miał trudności z pojechaniem szybciej. Przez dłuższą chwilę jechaliśmy równo. Dogoniłem młodego rowerzystę na góralu. Chwilę pojechaliśmy razem jego wolnym tempem. Odpowiadało mi to towarzystwo, bo lekko zwolniłem i mogłem odpocząć zwłaszcza prawą nogę, a po drugie rozmowa toczyła się całkiem przyjemnie.
Do Czarnej nieświadomie tempo wzrosło do 30km/h. Wtedy to pomyślałem, że ja też dam rade przyjechać przed 13. Jeden podjazd, potem zjazd i ostro do przodu. Ponad 30km/h to już prawie nie wchodziłem, ale i tak wydawało mi się, że pędzę na złamanie karku. Gdzieś tam znowu poczułem wiatr i tempo od razu spadło do dwudziestu kilku km/h, aż do znaku „Ustrzyki Grn. 14km”. Spojrzałem na zegarek. Była godzina 11:58.
Miałem godzinę na przejechanie 15 km i przed sobą płaską drogę. Lekko w górę, ale bez ostrych podjazdów. Wtedy już wiedziałem, że skończę ten maraton, choćbym miał językiem się podpierać. Na mecie trójka zwycięzców biła brawo. Zmotywowało mnie to do ostrego finiszu. Przełożenie 39×17 i ostro do przodu. Może nawet dobiłem do 40km/h? więcej to byłoby chyba ciężko.
Miła pani w recepcji wpisała w książeczkę czas: 12:37.
Co działo się potem tego nie opiszę, bo żona a w przyszłości dzieci, czytać będą.
Serdecznie dziękuję wszystkim uczestnikom, organizatorom i obsłudze technicznej. Spisaliście się na medal. Mój oddałem swojej małej córeczce, która kibicowała tatusiowi na całej trasie. Dziękuję również żonie za wsparcie moralne, poświęcenie i pracę, którą musiała włożyć, żebym mógł uczestniczyć w tej wspaniałej przygodzie.