Rajd rowerowy dookoła Polski
30 września 2005Sport da ci ulgę… podatkową
14 stycznia 2006Krzysztof Wiki Wiktorowski
Stojąc na starcie Ultramaratonu Imagis-Tour czuję się jak na progu wielkiej przygody. Mam przed sobą przejazd przez całą Polskę od morza do gór, czyli trasę o długości ponad 1000 km. Trasa wybrana została nieprzypadkowo. Biegnie wzdłuż najdłuższej przekątnej na mapie Polski a Świnoujście i Ustrzyki Górne to dwie najbardziej odległe miejscowości. Na start decyduję się niemal od razu, gdy w marcu Wigor informuje mnie o planowanym przez siebie maratonie dookoła Polski i wspomina, że w internecie pojawiły się pierwsze wzmianki o innym „krótszym” 1000 km maratonie. Moje przygotowania do startu nie są tak intensywne jak w latach ubiegłych. W nogach mam zaledwie ok. 8.000 km, a najdłuższy przejechany w tym roku odcinek to zaledwie 280 km. W dorobku 2005 r. mam też pokonany w przyzwoitym czasie Klasyk Kłodzki oraz start w „Kieracie” – pieszej 100-ce na orientację po Beskidzie Wyspowym. Czy chodzenie pieszo po górach ma coś wspólnego z maratonem rowerowym? Oczywiście – długotrwały wysiłek. Trasę „Kierata” pokonałem bez odpoczynku i bez snu w czasie 27 godzin. Do czekającego mnie startu jestem przygotowany psychicznie i fizycznie. Nie obawiam się o wydolność organizmu. Nasuwa się jednak wiele pytań, które zadecydują o powodzeniu startu w imprezie. Czy tak długotrwały wysiłek wytrzymają moje kolana, kręgosłup, nadgarstki … etc.? Czy nie rozleci się niezawodny zwykle rower? Czy pogoda będzie sprzyjała, czy wręcz odwrotnie?
Rozgrzewka – dzień pierwszy (17 sierpnia 2005r. – godz.8:00-18:00)
Wczesna pobudka. Przygotowania. Śniadanie. Wyjazd na miejsce startu. Zaskoczony jestem zainteresowaniem mediów. Już na promie pojawia się prasa i TV. Zdjęcia, wywiady etc. Armatni wystrzał i po chwili, dokładnie o 8:00 zwarta grupa, z wielką nieśmiałością, rusza do przodu. Początkowo jedziemy w dość nieuporządkowany sposób. Atmosfera i tempo wycieczkowe – rozmowy, śmiechy. Wreszcie ustawiamy się grzecznie w pary. Prędkość powoli rośnie, 20, 25, 30 i więcej km/godz. Niepostrzeżenie mijamy kolejne wzniesienia, przejeżdżamy przez malownicze tereny Pojezierza Drawskiego. Tylko na krótko zatrzymujemy się na punktach żywieniowo-kontrolnych. Gdy na czele pojawia się nasz „mistrz” – późniejszy zwycięzca maratonu – Zdzisław Kalinowski szybkość natychmiast wzrasta o 5-7 km/godz. Z grupy odpadają kolejni zawodnicy. Jest nas 14, 12, …. 9. Wreszcie 123 km, niepozorny podjazd, przychodzi kolej i na mnie. Odpuszczam. Dalsza jazda z taką szybkością nie gwarantuje ukończenia przeze mnie całego dystansu. Średnia tego początkowego odcinka jazdy z grupą to ok. 33 km/godz.
Zostaję z tyłu. Po ostrej jeździe na początku trasy muszę powoli dojść do siebie, miękko wdrapuję się na kolejne wzniesienie i powoli rozkręcam się. Odhaczam swój pobyt na PK3 – parking w Żołędowie. Kilka kilometrów dalej kusi drogowskaz Mirosławiec. To chyba skrót omijający Kalisz Pomorski. Odrzucam ten pomysł bez namysłu. Gdzie ja później nadrobię stracone kilometry? – na końcówce w górach? Równie gorąco pragnę zobaczyć metę w Ustrzykach, jak i czterocyfrowa liczbę pokonanych jednorazowo kilometrów na liczniku. Ostatnie 100 km przed tzw. dużym punktem kontrolnym (wyżywienie i nocleg) na 317 km pokonuję w 3 osobowej grupce z Jurkiem Traczem i Andrzejem Kubicą. O godz. 19:40 jesteśmy na miejscu. Średnia prędkość dotychczasowej trasy ok. 27 km/godz. Na miejscu są już jadący przed nami Aleksander Czapnik i Jerzy Ścibisz (Irzi).
Koszmar nocny – noc pierwsza (17/18 sierpnia – godz. 18:00-8:00)
Po godzinie od przyjazdu na punkt udaje mi się wziąć prysznic i zjeść gorący, chociaż niezbyt smaczny, posiłek. Nie widzę nawet najmniejszego powodu by zrezygnować z wcześniej założonego planu jazdy i zatrzymywać się tu nawet o jedną chwilę dłużej niż potrzeba. Podobne plany ma Irzi, dołącza do nas Jurek więc w trójkę wyruszamy na nocną jazdę (20:40). Najbliższe nocne odcinki trasy z Bydgoszczy do Torunia wiodą przez lasy Puszczy Bydgoskiej. Jest ciemno, księżyc na krótko ukazujący się nad horyzontem nie rozświetla drogi. Cienka warstwa mocno zniszczonego już asfaltu położonego na betonowych płytach. Zmęczony organizm doskonale wyczuwa każdy wstrząs na łączeniach płyt. Regularne, nieubłagalne wstrząsy przypominają nieznośny ból zęba. Uniemożliwiają nabranie szybkości, utrudniają jazdę. Nie da się tego ominąć, nie można się przyzwyczaić. Na drodze niezależnie od pory dnia lub nocy szaleją rozpędzone TIR-y. Czuję się oszołomiony hałasem i lekko podtruty spalinami pędzących pojazdów. To rodzaj dróg po których z własnej woli nigdy nie jeżdżę.
W 3 osobowej grupce wytrzymuję jedynie przez najbliższe 20 km. Nie potrafię dostosować się do stylu jazdy moich kolegów. Szybkie pokonywanie podjazdów obciąża nadmiernie moje nogi (kolana). Gdy jadę sam staram się podjazdy pokonywać spokojnie i miękko, a zjazdy wykorzystywać do nabrania szybkości, szczególnie gdy szybkość tę można wykorzystać na kolejnym podjeździe. Bez żalu, ale nie bez oporu ze strony kolegów, rozstajemy się. Pozostałe do mety w Ustrzykach kilometry pokonam już samotnie.
Teraz czekają mnie kolejne utrudnienia. To przebudowywany właśnie odcinek drogi i ruch naprzemienny. Długie oczekiwanie na zielone światło, przepuszczanie samochodów. Po przykrych doświadczeniach na pierwszym odcinku, na kolejnych wjeżdżam na jednokierunkowy pas ruchu niezależnie od świateł, gdy tylko trasa jest wolna. Gdy z przodu lub z tyłu nadjeżdżają pojazdy próbuję jachać remontowanym pasmem, poboczem, lub na tym poboczu się zatrzymuję.
O 1:40 zaliczam nieobsadzony przez organizatorów PK we Włocławku (424 km). Stempel ze stacji benzynowej BP Express, posiłek, rozmowa z obsługą. Po kilkunastu kilometrach z ulgą opuszcza obleganą przez TIR-y drogę. Do Gostynina i dalej ruch (chwilowo) będzie nieco mniejszy. Niebo powoli szarzeje, nabiera kolorów, z nad łąk unoszą się malownicze mgły. Miejscami mgła pojawia się na drodze. Zaczynam zasypiać na rowerze. Przecieram oczy, próbuję pokonać kryzys podczas jazdy. Kiedy to nie udaje się zatrzymuje się na przystanku PKS w Łącku. Drzemię oparty o bagażnik roweru. 10 minut wystarcza by kryzys minął. Jadę dalej. W dzień, gdy jest ciepło i sucho, robię równie krótkie przerwy na sen, kładąc się na trawie za najbliższym krzakiem/drzewem oddzielającym mnie od drogi.
Kilkanaście kilometrów za PK w Gąbinie, zjeżdżam na położony po lewej stronie drogi parking obok niewielkiej stacji benzynowej. Odpoczywam, jem, próbuję rozprostować nieco kości. Przede mną powoli przejeżdża miejscowy autobus PKS. W oknie autobusu widok, którego wolałbym nigdy nie oglądać – charakterystyczna koszulka i twarz znanego maratończyka uczestnika Imagis-Tour. Jestem kompletnie zaskoczony. To przecież dopiero połowa dystansu – 500 km. Czyżby już tutaj nie wytrzymał trudów maratonu? Wygląda na to, że zrezygnował z dalszej jazdy.
Na kolejnym punkcie dowiaduję się, że przede mną na trasie jest jeden zawodnik więcej niż przypuszczałem. Ta prawda z trudem dociera do mojej zmęczonej świadomości. Zaskoczenie jest przecież zupełne. Znajomy z autobusu i maratonu owszem zrezygnował ale tylko (!) z samodzielnego pokonania tego (ok. 30 km) odcinka trasy. Żal mi tego człowieka.
Zbliża się godzina 8:00 – 24 godziny od startu. Jestem na przedmieściach Sochaczewa. Na liczniku odczytuję dystans 535 km. Przez ostatnie 12 godzin pokonałem 228 km ze średnią ok. 22,5 km/godz. Średnia prędkość całej trasy przekracza jeszcze 25 km/godz.
Na granicy wytrzymałości – dzień drugi (18 sierpnia – 8:00-18:00)
Z każdą godziną na drodze zwiększa się ilość pojazdów. Jadę przecież w najbliższej odległości od Warszawy. Przez Żyrardów przejeżdżam wzdłuż niekończącego się sznura poruszających się z szybkością piechura TIR-ów. Duszno, smrodliwie i coraz bardziej ciepło. Te kilka kilometrów przez miasto męczy bardziej od kilkudziesięciokilometrowej jazdy przez las. W Mszczonowie decyduję się odpocząć od szumu pojazdów. Zjeżdżam z obwodnicy i jadę przez miasto. To doskonała okazja by zaopatrzyć się w świeże drożdżówki.
W Radomiu nie trafiam na PK przy stacji Auto-Sasin ale rezygnuję z dłuższego poszukiwania. Dopiero wracając dowiaduję się, że i tak poszukiwania byłyby bezowocne – takiej stacji po prostu nie było (od czasu wydrukowania mapy, nowy właściciel zmienił jej nazwę).
Ostry zjazd do Iłży, przekraczam dozwoloną szybkość mknąc 50 km/godz. Przekraczając most ze zdumieniem czytam nazwę rzeki „Policja”. Dopiero po chwili dociera do mnie prawdziwe znaczenie tego słowa. Nieprzytomny ze zmęczenia dojeżdżam na punkt noclegowy przy stacji Viking. Koledzy twierdzą, że nie bardzo mogli nawiązać ze mną kontakt. Przez ostatnie 12 godzin pokonałem 150 km z szybkością przekraczającą 21 km/godz. Dotychczasowy dystans 695 km z szybkością 24 km/godz.
Z przyjemnością do mety – noc druga (18/19 sierpnia – 18:00-8:00)
Szybko biorę prysznic i wskakuję do łóżka. Postanawiam, że dopiero rano zastanowię się: kontynuować jazdę czy zakończyć maraton 300 km od mety? Po dwóch godzinach budzę się. Zjadam smaczny makaron z sosem i mięsem. Wracam do pokoju. Pochłaniam ogromną ilość kanapek z mięsem i dżemem (mięso i dżem były oczywiście na innych kanapkach). Chyba jedną z przyczyn wielkiego kryzysu mogło być nieregularne i niedostateczne odżywianie. Dalej będę już o odżywianiu bardzo pamiętał. Przepakowuję sakwę by rano być gotowym do dalszej drogi. Kładę się spać. Kiedy okazuje się, że mój organizm na sen nie ma wcale ochoty podejmuję jedyną słuszną w tej sytuacji decyzje – nie czekam do rana, jadę natychmiast. O 22:50 ruszam w dalszą trasę. Jestem zaskoczony. W krótkim czasie nastąpiła całkowita regeneracja organizmu. Nie czuję zmęczenia. Jadę, czując się niemal tak, jak na początku maratonu. No może niezupełnie. O pokonanym dystansie przypomina ból w udach oraz kolana. Ale to nie stanowi problemu. Pojawiający się przy próbie zbyt ostrej jazdy ból kolan wymusza jedynie stosowanie odpowiednio miękkich przełożeń. Stosuję cały ich repertuar a na najbardziej stromych podjazdach prędkość spada nawet do 8-10 km/godz. Spada też nieco średnia prędkość jazdy. Przez pozostałe do mety kilometry będzie oscylowała na granicy 19 km/godz.
Po raz pierwszy od niemal 24 godzin ponownie czuję przyjemność z jazdy rowerem i tak pozostanie (niezależnie nawet od pokonywanych wzniesień) aż do samej mety w Ustrzykach. Jadę przez las, w powietrzu panuje przyjemny chłodek. Tym razem pyzaty księżyc wznosi się tak wysoko i świeci tak długo, że doskonale oświetla drogę. Coraz rzadziej mijają mnie samochody osobowe i pędzące z hałasem TIR-y. Wreszcie są takie momenty, że ruch na kilka minut zamiera – jadę w zupełnej ciszy. To najprzyjemniejsze dźwięki jakie chciałoby usłyszeć ucho szosowca. Na liczniku zdecydowanie ubywa kilometrów jakie pozostały do końca maratonu. Teraz jest już naprawdę „z górki”.
Kiedy mijam Ostrowiec pojawia się nieoczekiwanie długi i sztywny podjazd. Co będzie dalej? Wbrew obawom, kolejne podjazdy już na pogórzu i w górach nie zrobią już na mnie takiego wrażenia. Wjeżdżam do budzącego się ze snu Rzeszowa i … mam wielkie problemy z odnalezieniem właściwej drogi przez miasto. Żaden z drogowskazów nie pokazuje Sanoka i Leska pozostałe miejscowości w żaden sposób nie kojarzą mi się z pożądanym kierunkiem. Zmęczony, nie potrafię już trafnie oczytać mapy. Jadę do przodu, wracam, opuszczam Rzeszów w złym kierunku, znowu wracam. Trwa to ponad pół godziny, a na liczniku przybywa dodatkowe 10 km. Wreszcie z uporem maniaka, co kilkaset metrów pytam napotkanych ludzi o drogę i szczęśliwie opuszczam miasto. Godzina 8:00. Mija kolejne 12 godzin. Kończy się umowna noc. W tym czasie pokonałem 165 km z szybkością niewiele ponad 19 km/godz. a cały dotychczasowy dystans z szybkością 23 km/godz.
Finisz – dzień trzeci (19 sierpnia – 8:00-17:19)
Za Rzeszowem z niepokojem czeka na mnie obsługa kolejnego PK. Nie ma co mówić, nieco się spóźniłem. Połykam paczkę sezamków. Kolejne biorę na drogę (innych batonów nie da się już przełknąć). Uzupełniam wodę. Przez kolejne 100 km będę musiał sobie radzić zupełnie sam. Nie ma problemu, gdy będę głodny, uzupełnię prowiant w najbliższym sklepie. Do mety pozostaje jedynie 150 km i dystans ten będzie zmniejszał się z każdą chwilą. To podbudowuje psychicznie, nogi same niosą do celu. Coraz bardziej dokuczają nadgarstki. Prawa ręka boli już na całej jej długości. W miarę możliwości próbuję ją gimnastykować i odciążać podczas jazdy. Nieobsadzony punkt z samolotem wbudowanym w ścianę budynku mijam nie zatrzymując się. Zajazd wygląda tak nieciekawie, że trudno będzie szybko znaleźć kogokolwiek z pieczątką.
Bez większych problemów pokonuję kolejne wzniesienia. Mijam Sanok, Zagórz. Zatrzymując się dopiero przy tabliczce Lesko. To gdzieś tu powinien być kolejny PK. Niestety nie sprawdziłem tego wcześniej ale stację na której powinien się znajdować minąłem kilkaset metrów wcześniej. Wracam o wiele za daleko i dopiero za kolejnym nawrotem widzę lokalną stację benzynową – jakże różną od tych wystawionych przez koncerny przy głównych drogach. Jestem już zmęczony psychicznie – na kolejnym punkcie w miejscowości Żłobek sytuacja się powtarza. Mijam punkt. Organizatorzy wykazują litość oszczędzając mi konieczności podjazdu na wzniesienie gdzie się zatrzymali. Podjeżdżają do miejsca gdzie właśnie studiuję mapę. Na moim liczniku pojawia się 1000 km. Z nieustającą przyjemnością mijam kolejne miejscowości. Pomimo zmęczenia, oczy cieszy przepiękny podgórski krajobraz. W takiej scenerii trudno myśleć o zmęczeniu i o brakujących do mety 20 km. Te mijają niepostrzeżenie. Już jestem szczęśliwy. Już nic nie może mi pokrzyżować planów. Już myślami jestem na mecie. Wkrótce będę tam naprawdę. Godzina 19:19. JESTEM NA MECIE!!!.
Statystyka trasy:
Dystans – 1029,6 km
Czas trasy – 59 godz. 19 min.
Czas jazdy – 46 godz. 02 min.
Przerwy i odpoczynek – 13 godz. 17 min.
Prędkość jazdy – 22,57 km/godz.
Prędkość trasy – 17,36 km/godz. (czas liczony łącznie z przestojami)
Max. prędkość – 62,9 km/godz.
Odpoczynek – dzień czwarty (20 sierpnia)
Kolejnego dnia budzę się już wcześnie rano. Na niebie pojedyncze chmurki, słońce oświetla porośnięte lasami zbocza górskie. Bajecznie wyglądają wystające ponad lasami połoniny. Kiedy jestem już w sercu Bieszczad niewybaczalnym błędem byłoby pozostanie tu na dole przez najbliższe godziny dzielące mnie od oficjalnego zakończenia imprezy. Do wyboru mam piesze wejście na najwyższy szczyt Bieszczad -Tarnicę lub rowerowy wypad do „worka bieszczadzkiego” – niedostępnego wtedy gdy chodziłem jeszcze po górach. A może to i to? Zaczynam od Tarnicy. Dystans dzielący mnie od szczytu pokonuję w ekspresowym tempie. W dół niektóre odcinki trasy zbiegam (dlaczego nie bolą mnie kolana?). Później rowerkiem jadę w kierunku Tarnawy, czasu jest zbyt mało by zrealizować całą rowerową trasę. W metodach wypoczywania po maratonie nie jestem wcale odosobniony – tu nie ma „normalnych” zmęczonych maratonem ludzi. Na stokach Tarnicy spotykam Jurka. Inni wybierają rowerowe spacerki po pętli bieszczadzkiej. Wszystkich przebija jednak Daniel Śmieja, który tego dnia wystartuje z pobliskich Ustrzyk Dolnych w kolejnej morderczej imprezie Transcarpatia. Zmęczenie dopadnie mnie dopiero następnego dnia, a na całkowitą regenerację trzeba będzie poczekać ponad tydzień.
Tekst pochodzi ze strony Wikiego