Wyniki i pierwsze zdjęcia z Trzebnicy
29 kwietnia 2012Klasyk Radkowski już za kilka dni
1 maja 201227.04.2012 – piątek
Na Trzebnicki maraton tak jak rok i dwa lata temu wyjechaliśmy w piątek po pracy. Pogoda była świetna i taka też miała się utrzymać w sobotę, podczas maratonu i przez kilka najbliższych dni. Gdyby nie te fantastyczne prognozy, to pewnie tego roku w Trzebnicy by mnie zabrakło.
Przyjechałam na maraton wbrew zaleceniom lekarzy, którzy twierdzili, że start z ostrym zapaleniem ścięgna Achillesa to kiepski pomysł. Z okna samochodu patrzyłam na błękit nieba i uśmiechałam się sama do siebie. Co za radość! Po długiej zimowej przerwie znowu zobaczę się ze znajomymi. I znowu pojadę GIGA. Wprost nie mogłam się doczekać.
Zgodnie z naszą trzebnicką tradycją zakwaterowaliśmy się w szkole podstawowej nr 3. W sali gimnastycznej, na materacach. Kiedy przyjechaliśmy było tam już parę osób: Leszek Marchel (po raz pierwszy jako „szosa” a nie „inny”) z synem Tomkiem, Robert Neugebauer z Iławy (niestety bez Mariana), Krzysztof Wlazło, Jurek Świda i Metalman. Krzysiek przytargał materace, rozpakowaliśmy się i niedługo poszliśmy spać.
28.04.2012 – sobota
Ta sobota to było lato. Piękne lato. Dokładnie takie jakie lubię najbardziej: bezchmurne i upalne. Jedno co zdawało się nieco zakłócać ten idealny obrazek to wiatr. Do grup startowych przydzielani byliśmy, zgodnie z nowym regulaminem, losowo. Mnie los rzucił do grupy II, startującej o 8:02, Krzysiek startował aż 12 minut po mnie. Z mojej grupy znałam 2 osoby. Byli to Tomek Marchel i Heniu Fortoński. Od startu jechaliśmy wszyscy dość szybko pilotowani przez motocykl. Byłam bardzo skoncentrowana na tym, by nie odpaść z grupki i by cały czas trzymać koło. Jednak dopiero kiedy tuż za Trzebnicą skręciliśmy w prawo z krajowej 15 na Brzyków, poszedł prawdziwy ogień. To tam motocykl nas zostawił i grupa od razu się porwała. Załapałam się na koło zawodnika nr 12 – Mariusza Lisieckiego. Jechaliśmy we dwójkę przez ponad 50 km. Te 50 km to była prawdziwa przyjemność: lekko z górki i z wiatrem. Dawaliśmy sobie zmiany i nasza prędkość utrzymywała się cały czas w zakresie 33-40 km/h. Coś pięknego! I tylko co jakiś czas lekko kłujący ból w prawej nodze promieniujący od pięty do połowy łydki przypominał mi, że jadę z kontuzją.
Gdzieś na wysokości Domanowic dogoniła nas grupa, w której jechali Krzysztof Klan Łańcucki i Zdzisław Kalinowski. Obaj krzyknęli mi „cześć” i życzyli powodzenia. W locie powitaliśmy się też z grupami Marka Zadwornego (w okolicach Sułowa) i Romana Kościaka. Jak zwykle bardzo podobał mi się pełen uroku odcinek w dolinie Baryczy. Uzgodniliśmy sobie z Mariuszem, że na pierwszym bufecie zlokalizowanym tuż za Sułowem nie zatrzymujemy się, tylko przejeżdżamy przez punkt pomiaru czasu i mkniemy dalej. Niedaleko za punktem odbijaliśmy w lewo, w stronę Gruszeczki. Parszywy asfalt, który zapamiętałam z zeszłego roku, był w równie fatalnym stanie jak wtedy. Wytrzęsło niemiłosiernie. Tego roku było jednak o tyle fajnie, że z fatalną Gruszeczką mieliśmy do czynienia tylko raz.
Krzysztof dogonił nas po ponad godzinie jazdy. Od tej pory jechaliśmy we trójkę i sytuacja stała się dla mnie w pewnym sensie komfortowa – przestałam dawać zmiany. Zaczęły się jednak górki, a moje ścięgno zaczęło protestować. Poza tym miałam problem z dłońmi. Założyłam rękawiczki, których dawno nie nosiłam i czułam, że wpijają mi się one między palce i do tego ocierają nadgarstki. Jakby tego było mało uwierało mnie też nowe siodło. Wszystko to wywoływało pewien dyskomfort, ale nie uniemożliwiało jazdy. Tak, wtedy cały czas mogłam jeszcze całkiem normalnie jechać.
Jechałam jednak wolniej. Bolące ścięgno uniemożliwiało jakiekolwiek szarpanie pod górkę i Mariusz uciekł nam. Tegoroczna trasa została trochę zmieniona. Wjechaliśmy na jeden z nowych odcinków, była to wąska nitka za szlabanem. Ten fragment mógłby być przyjemny gdyby nie to, że praktycznie na całej jego długości deptał nam po piętach ciągnik rolniczy. Na zjazdach mu odskakiwaliśmy, na podjazdach on nas doganiał. Warkot jego silnika wydawał mi się nieznośny. Ostatecznie odbił gdzieś w las. Odetchnęliśmy wtedy z ulgą. Zanim dojechaliśmy do drugiego bufetu, który był na około 90 kilometrze trasy, musieliśmy przejechać przez Malerzów, Białe Błoto i Bartków. Asfalt nie był najlepszej jakości. Jechało mi się źle. Wszystkie bolesne miejsca zaczynały boleć coraz bardziej. Kiedy jedliśmy na bufecie, dojechał Edward Dąbrowski. Nasz dobry kolega i mocny zawodnik. Ku mojemu zdziwieniu wyglądał na trochę zmęczonego, sam też twierdził, że to nie jego dzień. To właśnie też chyba na tym drugim bufecie dołączył do nas chłopak z nr 67. Od tej pory, prawie aż do samego końca maratonu jechaliśmy w czteroosobowym składzie.
Za bufetem był zjazd, po nierównym, dziurawym asfalcie. Jechałam i cały świat skakał mi przed oczami. Zmasakrowane przez rękawiczki ręce z trudem trzymały kierownicę. Cudem udało mi się zapanować na rowerem. Sędzice, Czachowo – same pagórki. Około 120 km trasy musieliśmy sprostać 15% podjazdowi pod Prababkę. Tego roku została tam zorganizowana premia górska z pomiarem czasu pokonania wzniesienia. Krzysztof miał ambitny plan szybkiego wjazdu i plan ten powiódł się. Przejazd zajął mu 1’01” podczas gdy ja gramoliłam się przez 2 minuty i 5 sekund. Nie bez bólu, ale udało mi się wdrapać na szczyt w siodle. Wśród wielu osób, które stały na górce widziałam Kasię Rzepecką, która z aparatem fotograficznym w dłoni dopingowała mnie do jazdy. Kasiu, dziękuję! Usiłowałam się uśmiechnąć – mam nadzieję, że mi się to udało. Zjazd ze wzniesienia, potem po kocich łbach pod górę i w lewo na szosę. Uff! Można odpocząć, jedziemy w dół! Chwytam kierownicę w dolnym chwycie i lecę. Do końca pierwszej mającej 150 km pętli coraz bliżej, jednak zanim nadejdzie chwila odpoczynku na mecie, pokonujemy jeszcze kilka podjazdów, w tym ten po płytach betonowych. Te podjazdy to już jest prawdziwy ból. Boli noga, ręce mam poobcierane i z pęcherzami, tyłek kompletnie zmasakrowany boli tak, że nie wiem jak mam siedzieć. Jestem jednym wielkim bólem.
Kilkanaście kilometrów przed metą dogania nas Asia Liczner. Krzyczy cześć i mknie dalej. Jedzie sama. Trzyma świetne tempo. Nic to dla niej, że pod górę i pod wiatr. W końcu zjazd do Trzebnicy, jeszcze chwila i meta. Na mecie szybko bufet i jedziemy dalej. Początek drugiej pętli nie jest zły. Zaczynamy tak samo jak zaraz po starcie: lekko w dół i z wiatrem. Krzysztof prowadzi. Trzyma prędkość 35-37 km/h. Za nim jedziemy my: ja, Edward i 67. Nikt z nas nie daje zmiany. Wszyscy jesteśmy wymęczeni. Czy jednak na pewno wszyscy? Wśród nas jest osoba, która ma dość sił, by przed metą odskoczyć, a jednak przez cały czas chowa się za plecami…. Krzysztof jednak nie oczekuje naszej pomocy. Jadę za nim w dolnym chwycie i umieram z bólu, a on prowadzi i prawie ziewa z nudów. Do Sułowa jakoś się jedzie. Bufetu nie omijamy, zatrzymujemy się, jemy, pijemy. Dziewczynka pomagająca na bufecie jest zachwycona moim plecaczkiem z bukłakiem. Opowiadam jej trochę jak to działa, ona chce mieć taki sam. Strasznie sympatycznie, ale trzeba jechać, zwłaszcza, że Edward i 67 już ruszyli. Siedzę Krzychowi na kole i doganiamy ich. Najgorsze przed nami. Wieje. Ale to nie wiatr jest moim największym wrogiem, bo w nogach cały czas drzemie zapas mocy. Jednak jak go ruszyć skoro całe ciało mam zesztywniałe z bólu? Suma wszystkich boleści sprawia, że jestem jednym wielkim bólem.
Asfalt, po którym jedziemy jest dziwnie chropowaty. To boli. Każdy wstrząs, a następują one przez jakieś 20-30 km nieustannie po sobie, przechodzi na pęcherze na rękach i obity tyłek. Każdy ruch korbą to dotkliwe kłucie w prawej nodze. Jadę i płaczę. Chwilami chyba nawet zawodzę z bólu. Krzysztof osłania mnie z przodu, Edward i 67 z boku. Potem 67 ucieka z zawodnikiem, którego złapaliśmy po drodze. Edward i Krzysztof jadą cały czas ze mną w żenującym tempie 17 km /h. Tak oto czołgam się do mety, a oni powtarzają, że to już niedaleko. Długo pod wiatr, potem podjazd pod ul. Teatralną (w siodle) i za Krzychem po mieście do mety. A na mecie przyjaciele i znajomi, przy herbacie, grochówce i nad kromką chleba. Przyjemnie było posiedzieć i pogadać.
Podsumowując było to moje najcięższe GIGA. Nigdy w życiu nie bolało mnie tyle i tak mocno na raz. Czuję się dotkliwie użądlona.
Z licznika:
Czas brutto …………………..08:50:54
Dystans ………………………….225,75 km
Prędkość średnia ……………….25,40 km/h
Prędkość maksymalna ……….48,00 km/h
Temperatura minimalna …………25ºC
Temperatura maksymalna ………33ºC
Przewyższenie …………………..1102 m
Wysokość maksymalna ………..246 m
Nachylenie średnie ………………….2 %
Nachylenie maksymalne ………..14 %
29.04.2012 – niedziela
Niedziela była równie piękna jak sobota. Pełne słońce i ciepło. Wiatr chyba jeszcze mocniejszy, ale dziś już chyba nikt się nim nie przejmował. Uroczystość zakończenia maratonu i dekoracja zwycięzców rozpoczęła się kilka minut po 9:00. W międzyczasie dzieliliśmy się między sobą wrażeniami z maratonu.
Szerszenie postarały się o wyjątkowo atrakcyjne zakończenie imprezy, bo zaprosiły do udziału w niej samego Ryszarda Szurkowskiego oraz Henryka Charuckiego.
Marzena Szymańska
Zdjęcie z galerii Rafała z Poznania.