Puchar Polski w Szosowych Maratonach Rowerowych 2024 | Puchar Polski Maratończyków w Jeździe Indywidualnej na Czas 2024 | Puchar Polski w Maratonie GRAVEL 2024

Rewal
20-21.04.2024

Gryfice
25-26.05.2024

Radowo Małe
22-23.06.2024

Płoty
20-21.07.2024

Choszczno
14.09.2024

Pniewy
21-22.09.2024
Konkurs na logo supermaratonów
3 grudnia 2009
Odbędzie się superczasówka Brodnica-Łąkorz-Brodnica 2010
8 grudnia 2009
Konkurs na logo supermaratonów
3 grudnia 2009
Odbędzie się superczasówka Brodnica-Łąkorz-Brodnica 2010
8 grudnia 2009

Dobry asfalt, kiepskie nogi

Powodowani doniesieniami z najpierwszych rąk, postanowiliśmy z Michałem sprawdzić legendarny już, choć dopiero kilkudniowy asfalt na Kubalonkę od Głębców. Plan był prosty: Bie-Bia – Szczyrk – Salmopol – Wisła Czarne – Zameczek – Kubalonka – asfalt – Wisła Głębce – centrum – nakarmić koty – Salmopol – Bie-Bia.

Mimo że los podkładał nam kłody pod nogi w postaci szkiełka w oponie Michała, to trasę pokonaliśmy, choć w moim przypadku to już nie wiem, czy ja trasę pokonałem, czy ona mnie.

Pierwszy problem pojawił się już w Bystrej, po niespełna 10 km, gdy Michał zaobserwował kapcia (piątego w tym tygodniu?) w tylnym kole. Zatrzymaliśmy się przy sklepie i pod bacznym okiem fałszywego świętego Mikołaja dokonaliśmy dwuetapowej wymiany dętki. Szkiełko dało się w oponce dość łatwo wyodrębnić, dętkę równie łatwo przyszło załatać, całość lekko założyć i napompować, a najlżej przyszło wyjąć pompkę wraz z tym cicikiem od presty… Cóż, wtedy musiałem użyczyć Michałowi swojego zapasu. No ale nie poddaliśmy się i pojechaliśmy w końcu do Szczyrku.

Słabiutka dyspozycja sprawiła, że na Salmopolu pojawiliśmy się jakieś 15-20 minut później, niż gdyby było lato, a Michał wyprzedził mnie na szczycie o zakup grillowanych oscypków… Na przełęczy zaobserwowaliśmy także trafność stwierdzenia, że w górach pogoda zmienia się błyskawicznie. Wdrapaliśmy się przy całkiem klarownym powietrzu, a gdy tylko pojawiliśmy się na szczycie – spowiła go mgła. Tym sposobem zjazd wypadł na pierwszym kilometrze z hakiem dość mgliście. Ale i ta niedogodność ustąpiła i w Malince mieliśmy już przyzwoitą widoczność.

Początkowo planowaliśmy nabyć dętkę w sklepie rowerowym przy zakręcie na Czarne, jednak sklepik przebranżowił się na narciarski i zobaczyć w nim można było mnóstwo bezużytecznego sprzętu, co musiało boleć głównie narciarzy. Bo to jednak granda, by w górach w grudniu nie było śniegu.

W drodze na Czarne spotkaliśmy dwóch kolarzy nadciągających z naprzeciw, pozdrowiliśmy ich, ale ich uprzejmość ograniczyła się do odkiwnięcia palcem – jak miło, że nie środkowym. Wkrótce zaczęliśmy wbijać się na Kubalonkę, a szło to wyjątkowo opornie. Stromo, zimno, daleko, a przede wszystkim słabonogo… Ale i tu się wbiliśmy, urządzając sobie na rozjeździe krótki biwak. Odparowaliśmy się trochę i dalej, w drogę, ku atrakcji dnia.

Najpierw płaski kilometr, a potem z górki na pazurki. Miód asfalt, z bardzo sympatycznie rozrysowanymi liniami ułatwiającymi dobranie odpowiedniego toru jazdy i to wszystko przez kilka krętych kilometrów. Tym przykrzej było wtargnąć za zalesionym terenem na stary asfalt z solidnymi dziurkami, który wkrótce ustąpił miejsca lepszej nieco nawierzchni.

Wtedy przyszła pora na coś ciepłego – przed stacją benzynową zatrzymaliśmy się w resteuracyjce, ogrzaliśmy przy kominku, co się dało: wysuszyliśmy, napchaliśmy bandziochy i zebraliśmy się, wypiwszy herbatkę, w dalszą drogę. Pijąc herbatkę, poczułem, że coś się nie zgadza, że wypiłbym jeszcze ze dwie, ale podszepty podświadomości (która już w Malince kazała mi się za herbatką rozglądać, bo w tym zimnie wolałem nie pić zimnej wody…) zbagatelizowałem i ruszyliśmy dalej, zahaczając o sklep. Tam Michał nabył karmę dla kotów z zaprzyjaźnionego punktu noclegowego (tak, tak, trzeba się uciekać do podstępów, by wyjednać od żony pozwolenie na wycieczkę, nawet od tak wyrozumiałej żony), a dla mnie pałerejda, niestety z lodówki… Nie mogłem więc od razu skorzystać z jego dobrodziejstw, ale włożyłem pod kurteczkę, by się podgrzał.

Ruszyliśmy więc do kotów, by im nasypać co nieco do miseczek, a pierwszy zleciał się taki jeden wystraszony ksiądz – cały czarny z koloratką. Cóż, miewam inne skojarzenia od właścicieli, którzy ochrzcili go per Krawacik. Dalej, po krótkim zjeździe z pensjonatu Aty (gorąco polecam, jeśli można sobie pozwolić na jawną reklamę), było już tylko pod górkę. Zrazu lekko, a za skocznią – grudniowo-igielitową – już ostrzej, by na rozjeździe w Malince już dać w tyłek.

Gdy tylko Michał poczuł nieco mgły, to mi odjechał, ale przez jakiś czas jeszcze widziałem jego migające podtyłcze. Starałem się wziąć go na przetrzymanie, ale… jakieś półtorej kilometra przed Białym Krzyżem zupełnie odcięło mi prąd… W akcie desperacji sięgnąłem po pałerejda, już ogrzanego przy moim boczku, wyduldałem w kilku ratach, ale na niewiele to się zdało – siłą woli wdrapałem się na przełęcz, gdzie Michał marzł już od pięciu minut.. Nie przypominam sobie, kiedy ostatnio taki kryzys mnie dorwał. No i od Michała też tylu minut w Beskidach nie udało mi się jeszcze złapać. Ale co, Cuntadur to w Nicei nie notował takich wpadek? Byle tylko się uczyć na własnych błędach.

Do Bielska udało nam się dojechać już bez historii, jeszcze przed zmrokiem, a Michał złapał pośpieszny do Katowic z wyjątkowo pobłażliwym konduktorem. Obeszło się bez dopłaty do osobowego, a ja z kolei ledwo, ledwo wdrapałem się na swoje skupisko betonowych dziupli osadzone na lekkiej górce… Byłem tak wykończony, że przez kilka godzin dość sztucznie podtrzymywałem bez-sen, między innymi odsłuchując w tej niemal malignie radiowy teatr wyobraźni: Proces Kawki, który w tych warunkach mentalnych wcale mi nie wydawał się jakiś niedorzeczny. A przed ósmą przyszedł sen.

Dobrosław Barwicki-Picheta (Dobrym zwany)

Facebook