Ruszyły zapisy na VII GMR
14 lipca 2008Powstanie 'rowerowa autostrada'
14 lipca 2008
Jakimś cudem znalazłem się wśród kilkuset zapaleńców w organizowanym przez Wiesława Legierskiego i jego kompanię maratonie o wdzięcznej nazwie „Pętla Beskidzka”. Dla mnie był to debiut w wyścigu kolarskim, choć ze względu na ograniczone możliwości materiałowe specjalnie ścigać się nie zamierzałem; priorytet był inny – nie dać się pokonać własnym słabościom. Trasa maratonu była bardzo ciekawa, trudna, bo górzysta, i dobrze opisana, a dla mnie – wcześniej wielokrotnie we fragmentach wypróbowana, w końcu Beskid Śląski, Żywiecki i Mały to moje okolice, jednak w tej konfiguracji nigdy jej nie próbowałem pokonać.
Na maraton wybrałem się z kolegą – podobnym do mnie maniakiem, jednak o dużo bardziej góralskiej budowie i większych możliwościach – Michałem, wielokrotnym partnerem kolarskich wędrówek. I przez większość dystansu trzymaliśmy się razem, tworząc wraz z kilkoma innymi cyklistami tylną straż wyścigu.
No ale zacznę relację od początku. Na starcie ustawiliśmy się w okolicach 40. pozycji, co oznaczało, że za nami wystartowało jeszcze 250 zawodników. Powiem jeszcze, że jako nieliczni z tych w czubie nie dysponowaliśmy kolarkami, a mój giant allrounder z torbą na kierownicy i błotnikami w tym towarzystwie mógł wywoływać uśmieszek politowania. O godzinie 8.15 wystartowaliśmy i już na samym początku, na podjeździe pod Ochodzitą (dość stromym, ale za pierwszym razem niezbyt męczącym) zostaliśmy brutalnie zdemotywowani, albowiem wyprzedziło nas około 200 zawodników. Jednak nasze twarde psychiki nie dały się tak łatwo złamać i nie mieliśmy problemów – na rozjeździe skręciliśmy, zgodnie z planem, skręciliśmy na trasę Mega, czyli 150 km. Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów wreszcie przestali nas wyprzedzać inni uczestnicy (i uczestniczki) maratonu, a zaczęło się krystalizować towarzystwo, które było podobnie do nas dysponowane – sporą część trasy przejechaliśmy obok Remigiusza z Poznania, którego dwa tygodnie temu potrącił dość solidnie autobus, co jednak nie miało wpływu na jego kondycję. Tak więc dość spokojnie przejechaliśmy dwie kolejne premie górskie (strome, ale dość krótkie) – U Poloka i Rychwałdek, na którym był umieszczony pierwszy bufet, zresztą bardzo sympatycznie wyposażony, a furrorę robiły w nim andruty z żelo-galaretką, czy jak to różowo-zielone nazwać…
Wiedząc dobrze, co mnie będzie czekać w końcówce, nie forsowałem specjalnie tempa (puszczałem koło nawet na płaskim, gdy robiło się za szybko), co zresztą sobie założyłem przed startem. Po Rychwałdku przyszła pora na kolejną, już nieco poważniejszą, wspinaczkę – Przełęcz Kocierską od strony Moszczanicy. Tu Michał mi odjechał, nie tylko dlatego, że się starałem maksymalnie oszczędzać, po prostu jest z niego lepszy materiał na górala. Po Kocierzu przyszła najbardziej zdradliwa górka – Przełęcz Beskidek Targanicki. Krótka, raptem 1,5 km, ale z brutalnym fragmentem o nachyleniu w okolicy 20%. Ja już nieraz się na tej ścianie płaczu przejechałem, więc trzymałem się z góry założonej prędkości 5 km/godz., ale w Michale zbyt mocno zawrzała krew i postanowił posprintować, mijając kolejnych rywali jak tyczki slalomowe, a mnie wyprzedzając na krótkim odcinku o sto kilkadziesiąt metrów… I to był jego łabędzi śpiew, bo po zjeździe (po fatalnej nawierzchni, co odczuwałem nawet ja na mych grubych oponach) to już nie był ten Michał co przedtem, zaczęły go łapać kurcze, i na długich płaskich odcinkach między 70. a 95 kilometrem, które potem nastąpiły, nawet ja byłem go w stanie urwać…
Później zrobiło się trochę pod górkę, ale za to zaczęliśmy się zbliżać do bufetu – pora była najwyższa, bo zaczęło mi brakować wody. Ale ten bufet był wyjątkowo fałszywy – miał być na 103. kilometrze, a był o cztery dalej. A droga doń wciąż wiodła pod górkę, co odbiło się na postawie mocno sfatygowanego Michała. Ja za to czułem się znakomicie (relatywnie, rzecz jasna), nawet w perspektywie mających nastąpić wkrótce Salmopolu, Szarculi i Ochodzitej. W samym bufecie wypiłem całą półtoralitrową butelkę i, uzupełniając kalorie, napchałem się bananami, arbuzem i sławetnymi żelkami. Towarzystwo, w jakim tam się znalazłem, czyli tylna straż dystansu Mega, nie miało specjalnie bojowych nastrojów – po 100 kilometrach wszyscy mieli dość. No ale przecież nikt się nie poddał i po długiej (może trochę zbyt długiej) przerwie trzeba było jechać dalej.
Dojazd do Przełęczy Salmopolskiej zacząłem dość wolno, nie mogąc złapać utraconego w bufecie rytmu i dramatycznie szukając zakrzaczonego miejsca, w którym mógłbym „odcedzić kartofelki”. Na szczęście dość szybko rytm się odnalazł i udało się po drodze minąć „rywali”, którzy nieco wcześniej wyruszyli z bufetu – Remigiusza z Poznania i Grześka z Żywca. Pojawił się jednak inny problem – czując już bliskość mety, zapomniałem o tym, żeby się oszczędzać (choć na dobrą sprawę to nie wiem, czy było jeszcze coś do oszczędzenia), bo trochę zbyt mocno potraktowałem Salmopol. Niemniej jednak zjazd z tej przełęczy oznaczał, że zostało do przejechania już tylko 20 ze 150 kilometrów, a na dodatek – czekała mnie na nim spora niespodzianka – z przeciwnej strony przejeżdżał kolarz w stroju Lampre, którym okazał się Sylwester Szmyd.
Tak zaskoczony po kilku kilometrach zjawiłem się w Wiśle Czarne, gdzie rozpoczęło się prawdziwe piekło. W zasięgu wzroku nie było żadnego „rywala”, pozostało więc tylko odliczanie ostatnich kilometrów, które niemiłosiernie dawały się we znaki uporczywością swej stromości. Jechałem już ostatkiem sił, bo dystans i przejechane górki odcisnęły piętno na mych nogach, i miałem nadzieję, że nikt z dystansu Giga nie da mi berka (czyli wyprzedzi o rundę 86-kilometrową)… Niestety, stało się inaczej – minął mnie lekko i płynie jadący gość w stroju Fassa Bortolo – to deprymuje, zwłaszcza że szybko zniknął za kolejnym stromym zakrętem. Na szczęście górka się skończyła, a potem zaczęły się zjazdy niezwykle urokliwymi wąskimi dróżkami w stronę Istebnej i Koniakowa (aż dziw bierze, że ich do tej pory nie wypróbowywałem, bo jazda w tej okolicy to czysta przyjemność, z małymi wyjątkami).
Trzeba się teraz było przyszykować na ostatnie długie minuty cierpienia. Były to bardzo strome minuty, czego się spodziewałem, choć nie w takiej mierze. Dojazd do Koniakowa okazał się jeszcze trudniejszy niż rano, nie tylko przez zmęczenie, ale i przez inny wariant trasy. A ułożyło się tak, że końcowe trzy kilometry pokonałem w towarzystwie pechowca, któremu się zerwał łańcuch, i którego spięcie zajęło mu sporo czasu. Na tej stromiźnie nie robiło wielkiej różnicy, że on jechał na kolarce, wspinaliśmy się równo, a po wskoczeniu na główną drogę, z której było tylko 1500 m do mety, rywal mnie wyprzedził i odjechał na kilka metrów. Dobrze znając drogę i swoje możliwości, nie starałem się go trzymać jego koła za wszelką cenę, ale trzymałem na dystans w najtrudniejszych fragmentach, by dojść go na wypłaszczeniu. Przetrzymałem wszystkie kryzysy i 200 m przed kreską zaatakowałem zdecydowanie. I gdy już ledwo zipałem za linią mety, okazało się, że facet pojechał dalej, na Giga…
Jednak mimo tej głupkowatej wpadki na koniec jestem z siebie zadowolony. Co prawda miejsce w kategorii fatalne – 39., bez perspektyw na walkę o lepsze, ale nie łudziłem się, że może być lepiej. Dużo lepiej poszło za to wieczorem w losowaniu nagród, gdzie dwieście dziesiątka wygrała zestaw: rękawiczki i pompkę. To chyba zachęta na następną edycję.
Autor – Dobrosław Barwicki-Picheta
Źródło: Pro- cycling.org