I Kołobrzeski Maraton Rowerowy zakończył się w niedzielę
23 maja 2006Kołobrzeski Maraton Rowerowy
28 maja 2006Reprezentowałem Sopot Killers na maratonie szosowym w Kołobrzegu.
Wojtek Szymczak
Dystans, jaki postanowiłem pokonać wynosił 150 km. Na starcie wypuszczane są ekipy liczące po 15 zawodników w 5 minutowych odstępach. Moja grupa miała numer 10, a start był ustalony na 9.45. Niestety nie znałem nikogo, kto jechał razem ze mną, więc trudno było umówić się na współprace na trasie.
Sygnał startowy-jedziemy. Na samym początku jeden z zawodników pojechał do przodu niczym zawodnik na czasówce. Nie zastanawiając się długo ruszyłem razem z nim. Jechaliśmy naprawdę szybko jak na początek wyścigu. Doszliśmy do porozumienia, co do współpracy i w taki sposób staraliśmy się dojść większą grupę, która prawdopodobnie ukształtowała się przed nami. Wiatr cały czas mocno dokuczał. Po pewnym czasie moje zmiany mocno się wydłużały i wiedziałem, że nie mam, co liczyć na porządną współprace do końca. Po pewnym czasie dołącza do nas kolarz na góralu, który powiedział, iż nie pomoże na zmianach, bo ciężko mu się jedzie. Na pierwszym PK oglądam się za siebie i widzę grupę około 10 osób. Osobiście bardzo nie lubię, gdy nie widać chęci do pomocy na czele – zapytałem się czy ktokolwiek z ekipy dołączy się do współpracy. Po chwili wyjeżdża do przodu chłopak, najprawdopodobniej z mojej kat wiekowej. Jak wyskoczył na zmianę, to tak poleciał do przodu, że musiałem się nieźle napracować, aby go dojść, (wolałem nie schodzić na dalsze pozycje, bo tam ciężko się jedzie). Później na zmianie wyskoczył kolega, z którym jechałem na samym początku, byłem zadowolony, że coś się zaczyna dziać-i są większe szanse na wykręcenie porządnej średniej. Po chwili na czoło wychodzi kolejny zawodnik. Niestety cała współpraca długo nie trwała, a z grupy, która za nami jechała pozostają 4 osoby razem ze mną. Teraz trafiamy na ciężki odcinek pod względem wiatrowym. Boczny wiatr nawiewający znad pola sprawia, iż mocno trzeba deptać na pedały, a wrażenie jest jakby stało się w miejscu. Współpraca dobrze się układa a ja przechodzę lekkie osłabienie. Po przejechaniu tego felernego odcinka moc powraca! Przy 2 PK kolega na góralu odjeżdża a ja zatrzymuje się żeby wziąć banana i coś do picia. Od tej chwili jedziemy we trójkę. Zaczynam się obawiać 2 zawodników, z którymi jadę. Ze względu na to, iż moja praca na czele jest rzędu 80% zaczynam się obawiać czy czasem nie chcą oni mnie ujechać i na końcówce objechać. Na jednej z niewielu górek postanawiam zakończyć współpracę. Udaje mi się. Do mety jednak jeszcze kawałek i nie jestem pewien czy dobrze zrobiłem decydując się na samotną jazdę. Po około 15 minutach słyszę, że ktoś za mną jedzie. Odwracam się i widzę, że dogonili mnie!! Teraz to już nie jest mi do śmiechu. Cały czas jadę na 85%-90% mocy. Po mały grupowym „czarowaniu” wiem, że mam szanse od nich odjechać. Wiedząc, że do mety już około +/-45 km zaczynam jazdę na wyższych obrotach i wreszcie gubię ogon. Teraz nie pozostaje mi nic innego jak najszybciej zasuwać do przodu. Głównym zadaniem, jakie sobie wyznaczyłem to dogonić kolegę na „góralu”. Około 33 km przed metą dochodzę go. Proponuje mi wspólną jazdę. Bardzo mi to pasowało, bo trafiliśmy na nieciekawy wiatrowo odcinek. Najpierw ja jadę z przodu później zmiana, która wystarczyła żeby nabrać sił i wyskoczyć do przodu. Po moim wyjściu znów jadę sam. Teraz staram się kręcić prawie na maksymalnych obrotach i nagle widzę tablice „Kołobrzeg” dziwi mnie ten fakty gdyż na liczniku mam 144km a w założeniu trasa miała mieć 155 km. Na metę dojeżdżam mając na liczniku 147,7 km – dojechałem mocno zmęczony, ale zadowolony ze startu, ponieważ czułem, że noga dobrze mi się kręciła i wszystko było w najlepszym porządku.
Tekst ze strony SopotKillers